To był mój czwarty i najlepszy wschód słońca. Pierwszy, zimowy, gdzieś koło Karpacza, zupełnie nieudany, punkt źle wybrany, widok żaden. Drugi w maju, więc niemożliwie wcześnie, ale chociaż było ciepło. Trzeci na kajaku na Krutyni, pływanie za łabędziem, żeby była fota jego pod światło, męczące.
A ten dzisiejszy był na Trzech Koronach. 1,5 godziny podchodzenia, po ciemku, tak około -10 C. Jak dla mnie to Syberia. Na górze coś w rodzaju tłumu, bo ta platforma jest mała. Wiało, strasznie, STRASZNIE!. Weszłam i zeszłam kilka metrów niżej, nie było tam nikogo, nie wiało, ale i tak zimno że aż boli i to słońce jak zwykle, najpierw go nie ma wcale nieskończenie długo, a później pojawia się iskierka i już jest bardzo szybko całe i nagle wszystko się zmienia. Nie było mgieł i chmur, więc widok przeciętny, ale doświadczenie naprawdę było magicznie i niezapomniane. Tak samo jak śniadanie z S., na skałce nad Zamkiem.
Szczęśliwego Nowego Roku:)
beaataa
2 stycznia 2016, 09:56Patih, może sobie przestaw zegarek do przodu ze 4 godziny na jedną noc, jeżeli to o cyfry na nim chodzi:) I to nie to, że wystawiasz głowę za okno i patrzysz, tylko, że dookoła są góry i trzeba tam było dojść dobrze ponad godzinę pod górę i jest zimno i mogą być chmury, więc wschodu nie widać. To dla mnie wyzwanie, nie robię tego często. Ale tym razem warto było.
patih
2 stycznia 2016, 09:01nigdy nie widziałam wchodu i pewnie się nie zanosi, chyba że przesuną na 10 :)