W czwartek 29 października zadzwoniłam do klubu, żeby zarezerwować sobie rower na niedziele, na zajęcia indoor-cycling i dowiedziałam się, że to jest święto i klub nieczynny i nie ma treningu. Właściwie to przecież wiedziałam, byłam tydzień wcześniej na cmentarzu, posprzątałam, postawiłam kwiatki, świeczki pozapalałam (to mój obowiązek jako najstarszej i najbardziej na miejscu), ale jakoś nie skojarzyłam faktów.
Więc niedziele było tylko 17 km na rowerze, tyle mam na cmentarz i z powrotem, powtórne zapalanie lampek, trochę tęsknoty za tymi, których już nie ma i strachu, że innych w tym mnie też nie będzie, jak to tego dnia co roku
I kompulsywne robienie skarpetek na drutach jednocześnie czytając książkę o Evereście.
poniedziałek 20 km rower i wieczorem dalej skarpetki, coś mnie opętało, całe lata tego nie robiłam, a teraz całą szafkę wełna zapełniłam, a głowę pomysłami.
wtorek trochę lepiej: 20 km rower i w południe zestaw na brzuch:
10 minut rozgrzewki na orbitreku
30 x spinanie brzucha na piłce, 20 x scyzoryki na piłce, 20x na każdą stronę skłony boczne z 9kg w ręku. Powtórzone 3 razy.
marii1955
3 listopada 2015, 20:39I dobrze z tymi skarpetkami - przynajmniej z wprawy nie wyjdziesz :) A ja tego nie potrafię ... ale też gdy coś nas zafascynuje , to potrafimy temat drążyć wytrwale ... Nie próżnujesz w ogóle i pilnie ćwiczysz , jesteś niesamowita :))))))))))
KmwTw
3 listopada 2015, 19:55Aktywnie powalasz :)