Kolejny lajtowy dzień za nami. Wybraliśmy szlak niedaleko naszego miejsca zamieszkania. Wyjątkowo krótko zajęło nam dojechanie na miejsce, i niestety po drodze nie mieliśmy żadnej stacji benzynowej. W domu mam 18km do pracy i mijam chyba 5 stacji, a tu można przejechać ćwierć wyspy i nie mieć gdzie zatankować. Robimy średnio 100 km dziennie i dzięki wspomaganiu silnikiem elektrycznym, auto pije mniej niż nasze by zużywało. Mimo to, po 5 dniach bak był prawie pusty.
Na śniadanie przed szlakiem jeslismy lokalne pieczywo oraz biały ser sprzedawany na liściu ginger lily, który rośnie tu wszędzie na dziko. Ogólnie azorskiemu sery są pyszne. Kiełbasy wrzuciliśmy do kosza.
Nasz szlak zaczynał się we wsi i szedł początkowo między starymi, opuszczonymi domami oraz pustymi domami na wynajem. Później schodził wykutą w skale drogą aż do pięknej rzeczki.
Stamtąd zeszliśmy serpentyną na plażę. Nie była to jednak taka plaża, o jakiej normalnie człowiek myśli, słysząc to słowo. Były to baseny, do których wylewała się woda morska, gdy fale byky dość wysokie. Może to kwestia silnych wiatrów w ostatnich dniach, ale w wodzie tej była zielona piana i dużo resztek roślinnych. Mimo to kilka osób się kąpało.
Usiedliśmy na podwyższeniu, gdzie nie dosiegaly nas fale I zjedliśmy bułki i jogurt. Stamtąd szlak prowadził już głównie pod górę. Pierwsza wspinaczka była bardzo ostro nachylona ściana, gdzie sLiamy w lesie niskich drzew i krzewów po wykutych deszczem stopniach z kamieni i korzeni. Na trudniejszych zakrętach były stopnie betonowe. Do wsi zaszliśmy chyba godzinę później. Niewiele było widać że samego szlaku. Ocean, pola, krowy. We wsi zaś zobaczyłam bardzo ładne drzewo, którego opadnięte całe kwiaty, pracownicy oczyszczania miasta zamiatał do taczek.
Po szlaku wróciliśmy do domu się umyć, a dalej zatankować i na kolację. Ta była rozczarowująca. Do tej pory jedliśmy świetnie w Portugalii. Zaś obecnie mamy pecha z niemal wszystkim. Mąż nie dostał swojego dania a moje ślimaki morskie nie by nawet w połowie tak smaczne jak dwa lata temu u Roberto. Na danie główne wzięliśmy rybę z tej samej grupy co morszczuk, bo wyspy mają zawsze świeże ryby. Tymczasem dostaliśmy go w grubym i za bardzo smażonym cieście. Ciężko było znaleźć ości, gdy cała panierka była twarda i wymagała mocnego gryzienia. Samo mięso ryby było smaczne. Dodatki zaś sugerował, że to był bardziej bar mleczny niż restauracja. Na pewno tam nie wrócimy.
Przed kolacja byliśmy jeszcze w parku, gdzie są wodospady. Nie mieliśmy czasu dużo chodzić, ale było tam ładnie.
Mam nadzieję, że kolejne dni będą równie udane i z lepszym jedzeniem.
equsica
12 października 2024, 13:16Ogrom tych fal robi wrażenie
Babok.Kukurydz!anka
12 października 2024, 14:29Nie odważyliśmy się jeszcze ani razu wejść do wody. Gorące źródła sobie jednak odpuścimy, a naturalne kąpieliska rzadko są przy szlaku, z których i tak schodzimy krótko przed zmierzchem. Więc aby iść jeszcze na kolację, musimy się spieszyć. W domu jesteśmy po zmroku.