W tygodniu po powrocie z campingu działo się naprawdę sporo. Życie wracało do nowmy, a ja zajęłam się moim chaotycznym multitaskingiem. Wróciło ogródkowanie i dbanie o roślinki w domu i dookoła. Moja doniczkowa róża znów zakwitła i ma się dobrze, begonie coraz lepiej sobie radzą – choć niektóre są już w szklarni, bo w domu powietrze może być im za suche.
W ogrodzie też rozkwit. Kosze wyglądają super i za rok też będę szła na te warsztaty. Tym razem będę bardziej pilnować, co sadzę, bo koleżanka, z którą była mówiła, że też ma inne kolory niż pamięta, że sadziła. Więc albo to towar był podmieniony albo się zagadałyśmy za bardzo.
W szklarni pomidory mają się coraz lepiej, więc niektóe wystawiłam na zewnątrz. To trochę zahamuje ich wzrost, ale może przyciągnie więcej zapylaczy, ponieważ pojawiają się pierwsze kwiatki. W tym roku nie używałam materiału siewnego, a jedynie nasion z pomidorów ze sklepu. Widać, że jak miałam nasiona kwalifikowane to lepsze rośliny rosły.
Podczas mojej nieobecności mąż złożył mi regał i obecnie jest już prawie cały zapełniony. Zaniosłam tam naddatek wełny oraz sprzęt campingowy, którego nie chowam, bo sezon jeszcze trwa.
Ukochany jak zwykle smacznie gotuje, więc znów jedliśmy pat thai z pierożkami. Do tego buratta i śniadania do łóżka.
Wróciłam do spacerów i biegania. Niestety wszystkie zakończyły się szybkim odbieraniem mnie z trasy przez męża, lub szybkimi powrotami do domu. Moje jelita znów protestują. Wychodzenie z domu powoduje, że boje się czy mąż zdąży na czas mnie odebrać. Ale nie poddaje się – bieżnia nie powoduje u mnie takich problemów. Nie wiem skąd ta różnica.
Przy okazji zobaczyłam jak wiele roślin kwitnie wzdłuż drogi i bardzo podoba mi się ta część roku. Żeby jeszcze tylko temperatury zaczęły przekraczać 20 stopni… Wciąż jest 15-18. I wciąż pada. Z jednego spaceru wróciłam przemoknięta pomimo posiadania obuwia wodoodpornego [przesiąkło nim wyszłam ze wsi] i płaszcza.
Użyłam kilku z podarowanych mi doniczek. Zebrałam do kupy wszystkie małe doniczki z alstromeriami i wsadziłam je razem do dużych doniczek. Będzie wielki misz masz.
Do wysokich doniczek trafiły alstromerie doniczkowe, a gruntowe do doniczki tradycyjnej.
Wróciłam też do szydełkowania. Zrobiłam wreszcie do końca poduszkę dla męża i zabrałam się za koce. niestety skończyła mi się wełna i robota stanęła na samym początku. Swojego koca nie miałam okazji robić od początku maja…
W międzyczasie pojechałam do Haarlemu, gdzie miałam umówioną wizytę w klinice okulistycznej. Myślałam, że jadę tam aby dowiedzieć się czegoś więcej o tym, co się tam robi i jak wygląda proces leczenia, a zamiast tego przebadano moje oczy na 9 różnych aparatach, łącznie z laserowym skanowaniem całych gałek ocznych. Miasto wypadło bardzo fajnie i mi się bardzo spodobało. Chętnie kiedyś wrócę tam na weekend albo coś. Zdjęcia z miasta są pod linkiem [KLIK].
Z ciekawostek to dam tu kilka zdjęć. Tak na przykład wygląda parking dla klientów pod supermarketem na starówce.
Poszłam sobie na kawę, aby przeczekać największy deszcz.
Coraz więcej domów i ulic stroi się na nadchodzące mistrzostwa. Nie wiesz się tu flag z Tyskiego ani flag okrętowych, jak w Polsce. Dominują proporczyki, dmuchane lwy, pomarańczowe akcesoria.
jedno z okien domów mieszkalnych miało wyklejone obrazki i kod z instagrama do profilu. Weszłam, sprawdziłam, ktoś jest bardzo zdolny.
Poczekalnia kliniki. Do dyspozycji był ekspres ciśnieniowy do kawy oraz lodówka z frisdrankami, w tym chocomelem.
Częśc chodnika wydzielona dla dzieci, aby uczyły się robić figury na rowerkach. Parkingi, ronda, zakręty, poziome znaki pierwszeństwa… Zaś bratanka męża nikt nadal nie nauczył, że ma wyciągać rękę jak skręca, albo nie bać się i nie zjeżdżać w strachu w krzaki, jak jedzie samochód…
Widziałam też ławkę zrobioną ze starych nart.
Przed powrotem do domu poszłam jeszcze na lunch.
Jechałam w godzinach szczytu popołudniowego, więc dobrze, że miałam ze sobą swoje krzesełko. Usiadłam w pociągu z boczku i tylko przechodzący ludzie musieli trochę wciągnąć brzucha. Z reguły nie jeżdżę w szczycie, ale nie chciało mi się czekać dwóch czy więcej godzin aż natężenie zejdzie.
W domu systematycznie próbowaliśmy nowych piw, które ze sobą przywieźliśmy. Czeskie radlery bezalkoholowe – malinowy jest boski – oraz polskie craftowe piwa z Koronowa.
Waga wróciła wreszcie do tej sprzed wyjazdu. Trochę wzrosła mi zawartość tłuszczu, ale w ostatnim czasie głównie chodziłam, siedziałam i jadłam. Nie było siłowni ani biegania. Teraz czas to zmienić. No i diety nie trzymałam, bo na wyjazdach to trudno.
Dokupiłam sobie koszulek zamiast staników. Padło na markę, której ubrania już mam, więc są wygodne, oddychające i robią swoje. Czyli ograniczają trochę bujanie się biustu przy poruszaniu
Wiem, że ten wpis jest dość chaotyczny, ale tak wiele się działo – na szczęście wszystko to to małe zdarzenia, nie opiewające w dramę, a zatem moje życie. Takie jakie lubię. Lekko nudne, dość powtarzalne i mało emocjonujące. Wreszcie w domu!
Kaliaaaaa
17 czerwca 2024, 15:27Ławka z nart to mój faworyt;) aż dziwne ze tak ich nie recyklinguja w górach (przynajmniej tam gdzie bywam nie widzialam) a w Holandii... Zdradzisz markę od koszulek? Przekonał mnie hm do idei ale jakość po praniach jednak nie taka:( I czy ja wiem czy twoje życie jest takie powtarzalne? Raczej na vitaliowej skali powiedzilabym że sporo się dzieje... zresztą to tobie ma być dobrze...
Babok.Kukurydz!anka
17 czerwca 2024, 17:06nessi-sport - świetne design mają. Ich leginsy są naprawdę super.
equsica
17 czerwca 2024, 22:39Mam od nich plecak.. niby tkwi zwykły nawet nieusztywniony a nie do zdarcia...
PACZEK100
17 czerwca 2024, 09:33Faktycznie dużo się u ciebie dzieje ale jakoś tak pozytywnie:)