Po weekendzie zawsze staję na wagę ze ściśniętym gardłęm. Dzisiaj pokazała 78,3 kg, czyli dokładnie tyle samo co w piątek. I wszystko byłoby cudownie gdyby nie fakt, że w sobotę rano było już 77,8 kg. Tragedii nie ma, trzeba tylko spiąć dupsko :-)
W sobotę było duuużo rowerowego ruchu, miła wycieczka, cudna pogoda, za to niedziela to było jedno wielkie lenistwo w kawiarnekach na rynku i na stateczku. Lody i obiadek w knajpce zrobiły swoje. Grunt, że 7 z przodu utrzymana, baaa nawet 7 i 8 :-)
Dziś zaliczona kawka z mlekiem i gryz razowca (żeby nie wlewać kawki na pusty żółądek)
A pżóniej musi być dietkowo w 100%. Wreszcie moja waga ruszyła i nie mogę tego zmarnować!
Niestety muszę schować dumę do kieszeni i gotowa na upokorzenie ruszyć na basen. Straszliwie bolą mnie kolana po orbitreksie i rowerze, więc basen to chyba jedyny ratunek, żeby cosik schudnąć bez nadwyrężania kolan. Ale jak ja taki wieloryb..... :-(