Starając się nie powtarzać stereotypu, że dietę zacznę od jutra, spiełam pośladki i od poniedziałku grzecznie liczę kalorie.
Nie narzuciłam sobie morderczego tępa, tylko wolno i spokojnie ruszyłam z dietą.
Ćwiczeń nie zapanowałam na ten tydzień, żeby za szybko się nie zniechęcić, ale jak będę tylko miała wolną chwilę to pójdę na rower, tak jak mam to w zwyczaju.
Cel - żaden kilogramowy, poprostu być sprawną fizycznie i mieć dobrą kondycję na mój planowany weekend majowy w góry (wiem, że termin odległy ale w góry i myśl o nich jest motywująca.)
Jak na razie wczorajszy dzień zajęło mi gotowanie.
Osobno gotuje dla męża i osobno dla siebie.
Najpierw szybki obiadek dla niego a potem dopiero coś dla siebie.
Najgorszy problem mam jednak z motywacją. Zaczęłam zupełnie bez zapału, a powodem była jedynie rosnąca nieubłagalnie waga. Entuzjazmu jak na razie brak. Myślę sobie, że to bez znaczenia, póki stosuję dięte i mam jakąś samokontrolę. Często było tak, że rzucałam się na dietę i po tygodniu odpuszczałam bo zapał się wypalił. Wieć może brak tego entuzjazmu da efekt długofalowy.
SweetLambada
12 września 2012, 13:29a moze przekonasz meza do swoich obiadkow?
SweetLambada
12 września 2012, 13:29oj moge ci juz teraz powiedziec ze dieta nie bardzo tzn dieta sama w sobie jest super ale niestety ciezko mi bylo znalesc dozwolone produkty i niektore byly troche za drogie wiec dietowo zostalam przy swoim wczesniejszym menu jedynie ta dieta podniosla mi troche wartosc samej siebie bardziej zmobilizowala pokazala jak radzic sobie w sytuacjach zwiatpienia itp