W zeszłym tygodniu trochę eksperymentowałam z typami zajęć fitness. Nawet nie z ciekawości ,ale przypadkowo. Właścicielka klubu ma taka fantazje ,że co 2 miesiące miesza grafikiem - przychodzi człowiek na swoja ulubiona godzinę a tam całkiem inne zajęcia i tyle. I w tej serii przypadków w zeszłym tygodniu to nawet stwierdziłam ,że to może i fajne urozmaicenie. Więc powtórzyłam zestaw w tym tygodniu i jednoznacznie stwierdzam ,że to nie to. I tak sobie myślę o tych moich fitnessach teraz oraz o tym co robiłam przez cały rok i stwierdzam ,że wcale nie tak łatwo znaleźć aktywność odpowiednia dla siebie. Dla mnie najgorsze były początki bo po 12 miesiącach nie robienia absolutnie niczego trudno jest racjonalnie ocenić swoja kondycję. Przy wcześniejszych próbach zabrania się za siebie niestety oceniałam swój stan źle - patrząc po prostu oczami osoby ,która nie widzi swojej otyłości i nie dopuszcza tak naprawdę do siebie całego spektrum problemu. Dzięki temu lazłam na pierwsze z brzegu zajęcia fitness ,nie dawałam rady i rezygnowałam. Pytanie oczywiste brzmi dlaczego ja w ogóle od razu od fitnessu chciałam startować? Ano dlatego ,że całe życie gdzieś tam mi się ten fitness przewijał. Dopiero teraz sobie uświadamiam jak dobrze tym razem przygotowałam się do procesu ,który postanowiłam rozpocząć - choć przyznać muszę ,że jakoś mi to raczej wyszło przypadkowo. Mimo wszystko w moim zmaganiach przeszkadzała mi zwyczajnie moja własna ambicja. Może ambicja w tym wszystkim to za duże słowo ,ale taki brak przyzwolenia samemu sobie na zwyczajna słabość. I durnowate oczekiwanie natychmiastowych efektów. Myślę ,że ten rok zaczęłam inaczej bo po prostu dotarłam do tego punktu ,gdzie w moim mniemaniu sięgnęłam dna. W życiu tyle nie ważyłam, w życiu nie czułam się ze sobą tak źle, w życiu nie miałam tak kiepskiej kondycji i pierwszy raz usłyszałam od lekarza ,że trzeba zrzucić trochę "ciałka" - trzeba przyznać ,że trafił mi się naprawdę fajny lekarz. Bo jestem przekonana ,że gdyby mnie facet od grubasów zwymyślał albo zaczął straszyć jakimś Armagedonem w innej postaci to trzasnęłabym drzwiami i poszłabym na pizzę. A tym czasem stała się ta niepozorna wizyta pierwszym argumentem do podjęcia ostatecznej decyzji. Ale tym razem nie rzuciłam się na najtrudniejsze fitnessy żeby w 3 miesiące zrzucić ze 30 kg. W końcu po prostu przed samą sobą byłam w stanie przyznać ,że utyłam. Mam nadwagę i to nie małą ,i trzeba się za to zabrać - ale rozsądnie. Realnie oceniłam stan mojej kondycji ,a oceniłam go na mniej więcej 0. Ja na początek wybrałam nordick walking i zasadniczo nadal uważam ,że to jest najlepszy start przy takiej powiedzmy 20 kg nadwadze. Naprawdę można sobie takim marszem niezły wycisk dać ,a przy tym zachowując prawidłową postawę nie obciążamy ani kręgosłupa ani kolan ,które to i tak przy takiej nadwadze maja przechlapane. Jeśli jednak decydujecie się na zajęcia fitness to tez trzeba zacząć od czegoś lekkiego. W fitness clubie na pewno doradzą co jest dobre na początek ,ale biorąc pod uwagę własne preferencje. Trudno np. żeby ktoś nienawidzący tańczyć szedł na zajęcia dance. I też trzeba pamiętać ,że nie zobaczymy efektów po jednych zajęciach. Nie chodzi tylko o efekty pt. mniejszy brzuch czy ogólnie spadek w centymetrach ,ale także poprawę kondycji. Potrzeba kilku zajęć aby zacząć dostrzegać różnicę. No i na koniec bieganie. Ja uwielbiam każdą aktywność fizyczna od fitnessu ,przez spacery psem, pływanie aż po bieganie. I z perspektywy roku stwierdzam ,że na spalenia tkanki tłuszczowej nie ma lepszej formy ruchu jak bieganie. A najbardziej niesamowite w bieganiu są jego właściwości terapeutyczne. Jeśli tylko zacznie się tą przygodę z głową - czyli nie startujemy w maratonie po tygodniu. Może dla otoczenia malutkie sukcesiki są nie widoczne ,ale jeśli nauczymy się doceniać przedłużenie truchtu o każde pięć minut dostajemy mały/wielki sukces każdego dnia. A po miesiącu przebiegnięcie ciurkiem 30 - 40 minut doprowadza do prawdziwej ekstazy. Moja największa szajba biegaczowa zaczęła się w czerwcu. Mimo ,że waga po zrzuceniu 10 kg praktycznie stała jak zaklęta (spadki rzędu 0,2 kg/tydzień) to ja zaczęłam znikać w oczach. Ciuchu luźniejsze z tygodnia na tydzień. A satysfakcja z tych niby śmiesznych 40 minut biegu - nawet jak o tym pisze to mam dreszcze!
majeczka1166
11 grudnia 2013, 10:16jak zwykle madrze i pięknie-pozdrawiam
Niecierpliwa1980
11 grudnia 2013, 09:43O tak- każdy coraz dłuższy bieg,to niemal ekstaza i szaleństwo!:-) Też przechodziłam przez etap"przecież tyle biegam,a waga stoi"...ale masz rację- ciało się świetnie modeluje,a nogi robią się cudne smukłe i umięśnione tam,gdzie trzeba -kobieco .Bieganie ma dla mnie przede wszystkim wartość ,jak to nazwałaś terapeutyczną- ładuje mi akumulatory i pozbawia stresów. Nie da się tego opisać-to trzeba poczuć samemu :-)
minobreesmi
11 grudnia 2013, 09:34Zgadzam się z każdym słowem z Tobą i tekst że odchudzanie zaczyna się w głowie nie wziął się z powietrza :-) pozdrawiam :-)
Zaczarowana08
11 grudnia 2013, 09:26Sukces z rozsądku :D Podziwiam Cię!!!