Nie bardzo mi odpowiada dzielić się własnymi przeżyciami na ogólnodostępnych forach, osobiście preferuję małe grono. No, ale jeśli wymaga tego wyższy cel, będę pisywać...
Na przykład wczorajszy dzień, zapowiadał się spokojny i normalny, aż tu nagle wpadłam na genialny pomysł...
A tak niewinnie się zaczęło od przygotowania warzyw na zupkę i surówkę. Nagle wchodzi mój mąż i oznajmia, że warzyw w piwnicy mamy co najmniej na 2 lata, i że nie będziemy w tym roku niczego siać. Postanowiłam przygotować kilka woreczków mieszanki warzywnej.Mąż wniósł do kuchni po wiaderku warzyw, a resztę zostawił w ganku. Zgubiła mnie możliwość "przerobienia kilkunastu kilogramów marchwi przyniesionej z piwnicy, tyleż samo porów i selerów...Ludzie! Co tu się działo(mam na myśli kuchnię!)!!! Na blacie roboczym leży sterta obranych warzyw do poszatkowania, garnki zajęte już z poszatkowanymi, trzy wiaderka wypełnione obierzynami i pełno wody porozlewanej wszędzie!Sądny dzień! Zostawiam ów bałagan i gotuję obiad.
W 15 minut,no, może 25 minut stawiam na stół obiad. A mąż spojrzawszy na zawartość w talerzach, prosi o zmianę dania, tzn. nie chce mojej zupki! Zachęciłam do spróbowania ..i pochwalił(?) .W nagrodę na drugie danie odgrzałam mu hamburgera (gotowca ze sklepu!) z surówką. Ja zjadłam z wielkim apetytem tylko surówkę. Po obiedzie wróciłam do kuchni, tym razem wraz z mężem zrobiliśmy porządek. Poporcjowane warzywa zapudłowałam do zamrażarki. Zbliżała się godzina 16.00, gdy usiadłam spokojnie i wypiłam kawusię, a dla uspokojenia się i poprawienia sobie humoru, wsypałam do kawy łyżeczkę fruktozy...a co? Za 6-godzinną pracę jako przetwórca warzyw i kucharka coś mi się należy!Nieprawdaż?
ps. Dwa wiadra warzyw oddałam sąsiadce, bardzo się ucieszyła.