zupełnie nie wiem jak to się stało, że się w Nim zakochałam... właściwie to nie był nawet w moim typie, choć niesamowicie przystojny, to zdecydowanie typ podrywacza, zdobywcy kobiecych serc... nie lubię takich mężczyzn... a jednak stało się, "zakochałam się... zapomniałam o całym świecie..." jak to mówią słowa jednej piosenki...
traktował mnie przedmiotowo i wcale nie udawał, że jest inaczej... choć przyznaję, że cała otoczka tych naszych spotkań była bardzo miła... potrafił być dżentelmenem... a wszystko to po to, by osiągnąć swój cel... choć seks to przecież normalna rzecz i ja tak samo jak On miałam na niego ochotę... i starałam się nie zauważać, że nie spotykamy się w innych miejscach poza łóżkiem... nie było spacerów, kina, teatru, tylko kolacyjki śniadanka...
nigdy nie mówił, że kocha... nic nie obiecywał, więc nie mogę mieć do Niego pretensji... ale dla mnie naturalne było to, że jeśli zaczynam się z kimś spotykać, to z czasem zaczynają pojawiać się pewne emocje, uczucia, że obie strony zaczynają się angażować... jednak to było tylko moje zdanie...
poróżniła nas jedna istotna kwestia, ja szukałam miłości, On seksu... łudziłam się, że z czasem się zakocha, że przyzwyczai do mnie i nie będzie mógł beze mnie oddychać... głupota nie zna jednak granic...
przejrzałam na oczy jakieś dwa tygodnie temu... i od tamtego czasu moje życie to była ciągła impreza, wieczorne wyjścia, morze alkoholu i podpalanie jednego papierosa od drugiego... dziś pierwszy raz od dwóch tygodni założyłam dres i wyszłam biegać... żałuję, że nie zrobiłam tego wcześniej, bo czuje się świetnie...
to smutna historia... ale ma pozytywny finał... to, że o tym wszystkim napisałam, pozwala mi jakoś bardziej przejrzeć na oczy i powiedzieć sobie, że zupełnie nic dla tego faceta nie znaczyłam... zatem czas się otrząsnąć i zająć się sobą... w końcu każda kobieta powinna mieć takiego mężczyznę, przy którym rozkwita, a nie przeżywa emocjonalne rozterki i się dołuje...