Ostatnio czytałam i komentowałam Wasze wpisy dotyczące jedzenia słodyczy i tej niesamowitej chęci, żeby sięgnąć po coś słodkiego. Tak jak wiele z Was mam ten problem, że jeżeli coś słodkiego leży w zasięgu ręki to po prostu to zjem... Chciałabym dzisiaj napisać, o tym jak sobie radzę z tymi pokusami, chociaż od razu przyznam, że nie jest to pewnie nic odkrywczego.
Odkąd zaczęłam w maju nową pracę, głównie z kobietami, zaczęłyśmy sobie od czasu do czasu dogadzać w kwestii słodyczy. Raz jedna przyniosła paczkę cukierków, innym razem kolejna poczęstowała nas kawałkiem ciasta. Niby nic takiego, tylko że te nasze rytuały powoli zamieniły się w codzienne nawyki, gdzie już nie wyobrażałyśmy sobie dnia bez czegoś słodkiego do kawy. Zgubne było także dla nas to, że jedyny sklep w pobliżu naszej firmy to cukiernia (na całe szczęście piekielnie droga :) ). Od cukru uzależnić się jest bardzo łatwo, a jeszcze w dobrym towarzystwie, gdzie praktycznie przez cały miesiąc któraś z nas była przed miesiączką można popłynąć totalnie. I my popłynęłyśmy...
Z ograniczaniem słodyczy zawsze miałam największy problem. Zawsze jak na złość kiedy postanawiałam nie jeść to babcia lub mama piekły swoje najlepsze ciasta, a dziadek wysyłał mnie lub siostrę po kilogram cukierków do firmowego sklepu niedaleko naszego domu. Taki los :)
Odkąd się wyprowadziłam z domu troszkę łatwiej jest mi się opanować, bo mój chłopak nie jada słodyczy, więc w domu ich po prostu nie ma. Nie kuszą mnie z każdej strony i mogę spokojnie przejść obok szafki, bez tej świdrującej myśli w głowie, że moja czekolada woła mnie o pomoc!
W pracy poradziłam sobie troszkę inaczej. Swoich słodyczy nie przynoszę, dziewczynom powiedziałam, że nie mogę jeść i żeby mi nie dawały. Ale baby jak to baby. Szantażują, że jak nie wezmę to się obrażą ;). Więc od dziewczyn słodycze biorę, ale... nie jem ich. Chowam je w szufladzie w biurku i traktuje jako swoje małe trofea, na znak, że potrafię się powstrzymać. I wiecie co? Nie ciągnie mnie do tej szuflady wcale! Aż sama byłam zdziwiona, ale wydaje mi się, że przez to, że wyraźnie zaznaczyłam, że jestem na diecie, to po prostu byłoby mi głupio sięgać i przy wszystkich jeść.
Na niejedzeniu słodyczy znacznie skorzystał mój portfel. Kiedyś codziennie musiałam coś kupić i nie zastanawiałam się nad ceną. Teraz widzę, że wydaję zdecydowanie mniej. To także bardzo duża motywacja.
Została jeszcze jedna kwestia, która bardzo mi pomaga. Wiem, że to banał, ale owoce uratowały mi skórę. Nie spodziewałam się, że jabłka czy ananas mogą być tak słodkie, dopóki nie odstawiłam batonów i czekolady. Teraz ze zniecierpliwieniem czekam na godzinę 12, kiedy jem drugie, owocowe śniadanie. Mam nadzieję, że dobra passa będzie trwać.
Pozdrowienia :)