Waga na dziś: nie mam pojęcia
Nie pamiętam kiedy ostatni raz sprawdzałam. Z pewnością jest trochę gorzej niż było, bo widzę po brzuchu, ale myślę że dalej bujam się między 93 a 95.
Do Polski jednak udało się pojechać, mimo że wszechświat dawał znaki aby tego nie robić. Nawet nie chcę do tego wracać ale powiem tylko, że to chyba nasz najdroższy wyjazd (ale jak drogi to się okaże jak wszystkie mandaty już przyjdą) i z pewnością najbardziej dla mnie traumatyczny. Droga była super. Zleciała mega szybko, Młoda siedziała grzeczniutko i obserowała, aż sama w to nie mogłam uwierzyć ale przez 12h nie było żadnego płaczu. Nic. Niespodzianka się udała, choć nastroje trochę nam opadły kiedy radar przed samą Polską strzelił nam zdjęcie. Święta bardzo miłe, rodzinne. Ale szczęście nie trwało długo - w sobotę zajechaliśmy szczęśliwie a w niedzielę wieczorem już się zesrało. Młoda dostała gorączki.
Ze względu na jej chorą nerkę oczywiście pierwsze co pomyślałam to że znowu ZUM. Ledwo skończyliśmy jeden antybiotyk, lekarze zapewniali że nie ma potrzeby robić badania moczu po skończeniu antybiotyku chyba że wystąpią objawy. No i długo nie trzeba było czekać. Młoda niesamowita, nawet przy 39stopniach szalała z dziadkami i była radosna. Dopiero przy 40 była naprawdę w złym stanie i widać było że coś jej jest. W nocy z wtorku na środę zaliczyliśmy w środku nocy szpital, oczywiście po tym jak zajechaliśmy na miejsce leki przeciwgorączkowe zaczęły działać a serce się uspokoiło. W środę rano już wieźliśmy mocz do badania, robiliśmy badania krwii i tak dalej. Już do samego powrotu bujaliśmy się dzień w dzień u lekarzy i w laboratoriach. A raczej zderzaliśmy się ze ścianami w postaci "nie mamy miejsca dla naszych dzieci a co dopiero dla Pani" (przysiegam że jak jeszcze raz to usłyszę to kogoś łeb poleci!) i tym że nawet prywatnie nikt nie chciał nas przyjąć. Następny antybiotyk poszedł w ruch. Było tak intensywnie że mieliśmy wracać we wtorek w nocy na łeb na szyje. To był straszny wyjazd, naprawdę. Po przyjeździe do Polski nie spałam przez cały dzień, więc łącznie miałam ponad 40godzin bez snu. Potem przespałam jakieś 5 godzin a od poniedziałku aż do powrotu dalej spałam po 2 godziny w nocy bo tak to czuwałam. Nie będę wszystkiego opisywać dokładnie ale rzecz w tym że to była totalna M A S A K R A. Dobrze było wrócić do domu i zająć się wszystkim tutaj, choć nie ukrywam że na początku tutaj też mnie zbagatelizowano. Na szczęście jednak się otrząsnęli dość szybko i właśnie w sobotę skończyliśmy kolejny 3 antybiotyk. Słów mi już brakuje. Tym razem jednak wyprosiłam badanie moczu i krwi, tak dla pewności. Niedługo powinniśmy wiedzieć na czym stoimy i czy udało się cholerstwo wyleczyć.
Jeśli chodzi o szkołę to przed wyjazdem już było super, a po wyjeździe - masakra. Ale to był ogólnie bardzo ciężki czas dla Młodej. Dużo emocji, dużo wszystkiego. Do tego z dnia na dzień pożegnaliśmy smoczek. Młoda zniosła to wspaniale. Stało się tak dlatego, że w Polsce non stop trzymała go w buzi - domyślam się że przez emocje. Był krzyk non stop o smoczek. W drodze powrotnej musieliśmy tak samo stawać kilka razy bo wypadł. Powiedziałam sobie że jak tylko nasza noga stanie w domu to kończymy z tym. No i skończyliśmy. Smoczek został zabrany przez smoczkową wróżkę do smociusiowej krainy a w zamian rano w pudełeczku czekały kinderki. Jeszcze przez dwa dni pytała gdzie są, mówiła że chciałaby je zobaczyć ale ogólnie - zero płaczu. Było go tylko trochę kiedy musiała spakować je do pudełka. Teraz nie mogę patrzeć na te zdjęcia ze smoczkami, powinnismy już dawno byli to skończyć. Ma taką śliczną buzie a te smoczki tylko przeszkadzały. W każdym razie w szkole zaczęliśmy od nowa małymi kroczkami, po dwie godziny dziennie. Panie bardzo chwalą Młodą, mówią, że myślą że ma bardzo duży talent do języków bo wszystko pięknie powtarza, bardzo dużo mówi, zna imiona dzieci i w ogóle. Panie widzą jej frustrację wynikającą z tego że nikt jej nie rozumie, próbują nawet tłumaczyć rzeczy przez translator żeby jakoś się z nią porozumieć. Jutro idziemy ostatni dzień, później dwa tygodnie przerwy majowej, a od 1 czerwca ruszamy dalej ale z 4 dniami w tygodniu. Mam dobre przeczucia.
Już niedługo także przyjeżdża mój brat z mamą. Nie możemy się już doczekać! Tak samo jak nie mogę się doczekać dobrej pogody, bo ostatnio to jest jakaś masakra.
Oczywiście z remontami powoli ale do przodu. Spaliliśmy kolejne dwie szlifierki, z czego jedną wielką do gipsu. Normalnie słów brak. Nifdy więcej szpachlowania tradycyjną metodą. Żebym miała zapłacić miliony to wolę to, niż pozbywać się tego kurzu (którego swoją drogą nie da się pozbyć, on cały czas wyłazi!)
Z dietą - dupa. Nie ma diety. Jemy cokolwiek, to co mamy w domu głównie, bo chcieliśmy zaoszczędzić więc wyjadamy to co mamy. Jednak zarówno ja jak i mąż już odliczamy dni kiedy będziemy do niej wracać, bo było lepiej. Poza tym, chciałabym jednak trochę jeszcze zrzucić do wakacji.
Jak była ładna pogoda to jeździliśmy na rowerach. Ale ze stacjonarnym jednak był przestój, już chyba ze dwa miesiące. Żałuję i każdego dnia próbuję wrócić ale tyle mam na głowie.. A sił brak. Jednak całą swoją energię teraz pchamy w remonty. Musimy jak najszybciej skończyć.
Mam nadzieję że u was lepiej.
Ściskam!