Już, już się dziecko cieszyło, że kondycja nie jest zerowa. A tu DUPA. Za przeproszeniem, rzecz jasna.
Moja trasa po rozszerzeniu liczy równo 4km. No i dawałam radę to przebiec z jedną krótką przerwą. Ale dziś nie. Tak, tak miałam mieć dzień przerwy. Ale, że dziś nie pada a jutro ma być deszcz ze śniegiem stwierdziłam, że przerwę przesunę o jeden dzień.
I to był błąd! 4h snu, kolokwium o 7:30 rano, powrót i ja głupia stwierdziłam, że czas się w dres wciskać :)
No i przebiegłam 3km (z czego po 2 była przerwa 250m bo taki jest plan na tej 4km trasie) i padłam. Nogi mi się plątały ze zmęczenia, ciężko mi się oddychało więc odpuściłam, wyłączyłam program i powolnym krokiem poczłapałam ten kilometr do domu.
Jeszcze sobie po drodze obiecywałam, że może w domu jakieś ćwiczenia zrobię. Teraz kiedy siedzę na fotelu nie jestem tego taka pewna. Może zrobię a może po prostu odpocznę. Nie mogę wymagać od swojego organizmu zbyt wiele, w końcu tyle czasu pozwalałam mu się lenić, obrastać tłuszczem... To zbyt duży szok dla moich rączek, nóżek, może i serca nawet. Trzeba dać sobie czas. Ale to takie trudne!
Nie lubię odpuszczać, dlatego - choć racjonalnie wiem, że zatrzymanie się i powolny powrót był najlepszą możliwą opcją - czuję niedosyt i gorzki smak porażki.
No nic - w czwartek będzie lepiej! A jutro po kolokwium skombinuję sobie opaskę na głowę, jakieś normalne rękawiczki i komin. W końcu zaczyna się robić zimno, o zatoki i gardło trzeba zadbać ;)
Jednak, żeby zakończyć optymistycznie: jestem o 3km bliżej wymarzonej sylwetki!