Hej,
Korzystając z wolnego czasu kontynuuję swoją opowieść :) Mój M. ma dzisiaj dyżur w pracy, wraca wieczorem i dopiero wtedy wybieramy się na nasze ulubione "combo", czyli 1 godzinka na siłowni, potem basen i termy a na końcu saunowanie :) Stało się to ostatnio naszym małym rytuałem i jak tylko spotykamy się w weekendy to przynajmniej 1 dzień poświęcamy na taką aktywność :) Uwielbiam to!
Wracając do historii, oto ciąg dalszy...
Gdy usłyszałam diagnozę, że mój M. ma nowotór złośliwy zrobiło mi się słabo. Jak to? Przecież dopiero się odnaleźliśmy, całe życie na niego czekałam a teraz coś tak potwornego ma mi go odebrać? Jednocześnie próbowałam zachować zimną krew i sprawiać przed nim wrażenie, że jestem przekonana, że wyjdzie z tego i będzie wszystko dobrze. Nawet siliłam się na drobne żarty w stylu "przynajmniej włosy nie wypadną Ci w czasie chemii, bo już jesteś łysy". Nie, nie byłam wcale przekonana, że będzie OK. W głębi serca byłam totalnie przerażona, gdy go nie było płakałam w poduszkę, nie mogłam myśleć o niczym innym. W głowie mi się nie mieściło, że zdrowy, potężny, aktywny mężczyzna nosi w sobie coś takiego, co może go zabić w przeciągu krótkiego czasu.
Dodatkowo M. zakomunikował mi stanowczo, że jeśli jego terapia nie przyniesie skutku przy pierwszym podejściu to on się podda i nie będzie walczył, że chce korzystać z życia do ostatniej chwili a nie spędzić czas na wyniszczającym leczeniu. Chciałam uszanować jego decyzję a jednocześnie moje serce mówiło mi, że muszę walczyć o niego do końca, choćby nie wiem co.
Jeśli chodzi o leczenie to miało ono odbywać się w miejscowości, w której mój M. pracował dotychczas (jako ratownik medyczny miał do tego szpitala lepszy dostęp, co w czasie pandemii było dość ważne). Była to radioterapia (chemia w przypadku tego nowotworu nie pomaga). Na naświetlania miał stawiać się codziennie rano w swoim szpitalu. Oznaczało to, że nie może już dłużej ze mną mieszkać i musi z powrotem przeprowadzić się do miejscowości, w której pracował. Wynajęliśmy wspólnie mieszkanie i tak zaczęła się nasza droga do wyleczenia. Kosztowało mnie to sporo wysiłku zarówno emocjonalnego, finansowego (utrzymanie dwóch miejsc, mojego domu i wynajętego mieszkania) jak i takiego czysto organizacyjnego. Musiałam pogodzić życie w moim dotychczasowym domu, opiekę nad moimi dziećmi, pracę na nocną zmianę (o mojej pracy opowiem w kolejnych wpisach) oraz w miarę jak najczęstsze przyjazdy do jego miejscowości, aby się nim opiekować i go wspierać.
Leczenie zaczęło się w lutym 2021 r. i miało potrwać 6 tygodni, czyli jakoś do połowy marca. Ten okres wspominam dość mgliście, cały czas byłam w rozjazdach, wykończona dodatkowo nockami, których nie miałam kiedy odespać. Waga oczywiście w tym czasie rosła z uwagi na totalnie rozregulowany tryb życia. M. z dnia na dzień czuł się coraz gorzej, pierwsze dni były spoko, nie odczuwał żadnych negatywnych skutków naświetleń, później jednak zaczęło go boleć, ślinianka przestała pracować, więc przełykanie pokarmów sprawiało mu problemy, dodatkowo miał poparzenia na twarzy. Jego nastrój był fatalny, mój nie lepszy.
Terapia zakończyła się w marcu 2021. Byliśmy w tym czasie już mega zmęczeni wszystkim. Na całe szczęście (odpukać), badania po terapii wskazały dobre wyniki. Brak śladu nowotworu w miejscu leczenia, brak przerzutów, dobre wyniki krwi itp. To, że los oszczędził mu wycieńczającego, wielomiesięcznego leczenia to dla mnie cud, bo wiem, że on po pierwszej serii by się poddał. Chyba ktoś jednak wysłuchał moich modlitw i błagań. Do dnia dzisiejszego badania wychodzą "czyste", mam nadzieję, że ta wstrętna choroba już nigdy nie powróci.
Dodatkowo w czasie robienia rezonansu magnetycznego okazało się, że mój M. ma ogromną torbiel w mózgu wypełnioną płynem. Ta torbiel zajmuje prawie całą lewą półkulę, przez co jego mózg musiał się zmieścić w tej drugiej. Nie wpłynęło to dotychczas na jego funkcjonowanie, gdyby nie badanie nawet by o tym nie wiedział. Lekarze stwierdzili, że nie warto z tym nic robić a ja do dnia dzisiejszego czasami rzucę mu tekst "ty półgłówku" ;)
Informacja o raku spowodowała, że musieliśmy ponownie przeorganizować nasze życie, również po leczeniu. Ponieważ M. dotychczas pracował na kontrakcie, oznaczało to, że praktycznie pozostanie bez środków do życia jak będzie musiał skorzystać ze zwolnienia lekarskiego w czasie leczenia. Tutaj naprzeciw wyszła mu jego przełożona, która zaproponowała zamianę kontraktu na umowę o pracę, dzięki czemu będzie miał wynagrodzenie chorobowe. Ta zmiana oznaczała jednak, że po powrocie do pracy nie mógł już sobie ustawiać grafikow wg. własnego uznania, a co za tym idzie nie mógł wrócić z powrotem do mieszkania ze mną w moim domu, bo jego grafiki są rozłożone na cały tydzień. Moje marzenie o wspólnym zamieszkaniu nie spełniło się a tęsknota związana z rozłąką towarzyszy mi do dnia dzisiejszego i stanowi jeden z ważniejszych probemów, nad którymi staram się pracować.
To tyle na dzisiaj, reszta w kolejnym wpisie :)