Temat: Prośba o pomoc i wsparcie.

Witam Was serdecznie.

Piszę ten post, ponieważ bardzo potrzebuję wsparcia i pomocy. Tkwię w błędnym kole, z którego nie potrafię kompletnie wyjść i nie wiem co dalej, poza tym, że tak być nie może...

Może są tutaj osoby, które wyszły z takiego impasu i podpowiedzą mi jak mam to pokonać?

Zawsze byłam szczupłą, bardzo zgrabną osobą, chociaż jestem niskiego wzrostu (160 cm). W wieku 20 lat przytyłam dość mocno (antykoncepcja hormonalna), ale wzięłam się za siebie natychmiast, zrzuciłam zdrowo 10 kg i przez lata żyłam bardzo zdrowo (regularne treningi, crossfit, zdrowe odżywianie, pilnowanie diety). Potem przyszedł czas, kiedy zaczęłam naprawdę intensywnie pracować - 12 godzin dziennie, od siódmej do siódmej, ciągłe zmęczenie, ciągłe parcie do przodu. Treningi zarzuciłam, bo nie miałam na nie siły za to często zaczęłam po pracy zaglądać do fast foodów, bo po prostu nie miałam siły ani chęci gotować, a do tego byłam z reguły wieczorem wilczo głodna. Nawet nie zauważyłam co się dzieje - utyłam do 80 kilogramów. Nie wiem kiedy. Po prostu któregoś dnia stanęłam przed lustrem i się nie poznałam. Szok i niedowierzanie. Podjęłam próbę schudnięcia, zaczęłam ćwiczyć, ale bardzo szybko się poddałam. I kolejną, i kolejną, i kolejną. Nie potrafię znaleźć siły i motywacji na zrzucenie ponad 20 kg. Od czterech lat naprzemiennie trzymam dietę w tygodniu (poniedziałek - piątek), po czym w weekend - mimo obiecywania i przysięgania sobie - zaczynam żreć, potem przysięam, że od poniedziałku będzie inaczej. Potrafię siedzieć i płakać wsuwając pizzę. Czuję do siebie autentyczny wstręt, nie mam ubrań, bo każde wejście do przymierzalni kończy się łzami. Kiedy przyszły zdjęcia z mojego ślubu płakałam dwa dni, bo nie poznałam tej kobiety obok mojego męża. Zdjęć zresztą nie mam już w ogóle, bo z kadru zawsze uciekam i nie daję się sfotografować. Zaczęłam wycofywać się z życia, nie mam chęci wychodzić z domu, wstydzę się tego jak wyglądam, kiedy przechodzę koło lustra, które pokazuje całą moją sylwetkę odwracam głowę. Chodzę wyłącznie w wielkich, wiszących "workach", bo tylko w tym czuję się jeszcze jakoś komfortowo. Wydawałoby się, że to wszystko powinno dawać mi gigantyczną motywację, żeby zacząć dietę, a ja ciągle tkwię w tym samym miejscu, kręcąc się w koło. Chyba wynika to z tego, że przestałam wierzyć, że się da. Nie widzę, jak mogłabym stracić te kilogramy tłuszczu. 

Uwielbiałam ćwiczyć, ale nawet to w ostatnich miesiącach przestało być dla mnie proste. Nie umiem się zmusić do biegania, bo kompleksy mnie zżerają, kiedy jestem na widoku innych, siłownie chwilowo zamknięte, ale tam było to samo.

Kupiłam dziś dietę Vitalii sama nie wiedząc czy to coś da. Kolejna próba...

Czy ktoś przechodził coś takiego w życiu? Może ktoś mi coś doradzi? 

Ile teraz wazysz?

Ják wyglada Twoj zwykly dzien? Kiedy, ile, Ják jesz?

Aktualnie to w dalszym ciągu około 80 kg. Wróciłam do w miarę zdrowego odżywiania (chociaż grzechów na sumieniu mam milion) i zahamowałam przyrost wagi. Tyle się udało.

Rano wstaję i udaję się do biurka. Pracuję 8 godzin, potem zabieram się za prace domowe, sprzątanie, pranie, gotowanie. Potem z reguły był trening, ale - jak wspomniałam w pierwszym poście - ostatnio coraz ciężej mi się ruszyć na siłownię, mam jakąś blokadę psychiczną. Jem trzy posiłki dziennie, maksymalnie cztery. Jeżeli rozbiję to na mniejsze porcje i próbuję jeść pięć posiłków - męczy mnie silny głód, praktycznie całą dobę. 

Dla przykładu, wczorajszy dzień: Rano - omlet z 3 jaj z warzywami i mozzarellą, sałatka pomidorowa, obiad: Filet z indyka, ziemniaki z wody, miska surówki, podwieczorek: jogurt naturalny z truskawkami i odrobiną syropu klonowego i na kolację łosoś wędzony, chleb razowy z pastą z awokado, ogórki małosolne. Wczoraj akurat był dzień "bezgrzeszny" (no, poza syropem klonowym). Tak to wygląda w tygodniu. W weekend jestem z siebie zadowolona jeśli powstrzymam się przed zjedzeniem całej pizzy, zaprawieniem połową bochenka chleba z szynką i majonezem i zjedzeniem połowy opakowania lodów.

Zarcie wyglada ok.

A Ják sprobujesz odwrocic kolejnosc. Aktywnosc fizyczna ráno, a pozniej praca, a prace domowe do podzialu Z mezem.

Rano sok Z cytryny, kieliszek oleju (np. Z leszek dyni).

I cwiczenia, lajtowe bieganie, rower, joga, rozciagnie - cokolwiek 30minut Co drugi dzien, ale nie zawsze tó samo.

Moze te weekendy Cie gubia? 

Zapisuj sobie Co jesz I godzine.  Uczciwie, dla siebie. Takie zapisywanie téz troche hamuje jedzenie, bo tak glupio, ze pol dnia ladnie sie jadlo, a wieczorem Robi sie coraz dluzsza lista. 

Ja do dzis pisze sobie na kartce godz.9.15 - duza Miska owsianki, jablko, jestem nazarta. I po chwili myje zeby.

I jak cos mi chodzi po glowie O 11, ze moze by cos zjesc, to patrze na kartke. No przeciez sie najadlam, do obiadu wytrzymam. 

Duzo wody, duzo herbat ziolowo-zielonych.  Na biurku mam duzy dzbanek herbaty. Zapijam, bő tó nie jest fizyczny glod.

Nie licze kalori, ale Z duma trzyma stala wage a nawet spadki. A niestety lubie duzo I dobrze zjesc.

No I ruch, cokolwiek, ale ruszyc tylek 4x tydzien. A Ják naprawde mi sie nie chce, tó ide na spracer.

Dodam, ze na silowni nikogo nie obchodzi Ják wygladasz. Robisz swoje i wychodzisz. 

Spróbuj zorgaizować sobie wyjazdowe ze trzy weekendy. To może pomóc przerwać cykl. W ostatecznści po prostu wyjź z domu w jakimkolwiek celu i wróć jak najpóźniej. Chyba nie masz lajtowej pracy...

a gdzie Twój mąż spędza weekendy?

Zorganizuj sobie jakieś zajęcia na weekend, bo najwyraźniej żresz z nudów w weekend. Mam tak samo. Poza tym może w tygodniu jesz za mało, chodzisz głodna i w weekend nie wytrzymujesz i  rzucasz się na jedzenie? Czym ten weekend się różni od innych dni w tygodniu? 

Pasek wagi

Dziękuję Wam za odpowiedzi. 

Tak naprawdę weekend nie różni się niczym szczególnym, zajęć mam zawsze po same kokardy, albo jesteśmy z mężem na jakiejś wycieczce, albo idziemy gdzieś z przyjaciółmi, cały czas robimy różne rzeczy (oczywiście nie mówię o obecnej sytuacji, bo wiadomo jak jest). Jeśli siedzimy w domu, to zawsze znajdzie się coś do czytania, jakaś gra, jakieś rozrywki domowe.

To jedzenie weekendowe jest okropne pod tym względem, że napycham się jak zwierzę (na przykład chowając się w drugim pokoju, kiedy mój mąż jest czymś zajęty) i nad tym nie panuję. Zjem ile wejdzie, do momentu aż nie czuję się chora. Potem reżim do następnej soboty i koło się zamyka.

Kiedy byłam młodsza i zrzuciłam nadprogramowe kilogramy po prostu wiedziałam, że się uda. I tyle. Teraz patrzę się na siebie i nie wierzę, że w ogóle z tym coś można zrobić.

Najgorsze jest to, że zaczęłam odczuwać jakieś... lęki w momencie, kiedy w weekend nie wpakuję w siebie kilogramów węgli i tłuszczu. Dręczy mnie najnormalniejszy w świecie lęk i niepokój. Przechodzi jak się nawpycham, co sprawia, że zmiana jest jeszcze trudniejsza. 

Przy ludziach się hamuję, nikt chyba nie wie ile ja naprawdę zjadam - zdarzało mi się już iść "do sklepu" w sobotę, podjechać po jakiś fast food i napchać się w aucie na poboczu. 

Gdyby nie anonimowość forum chyba nigdy nie zdobyłabym się, żeby to komuś powiedzieć, bo wstydzę się tego bardzo.

To nie jest chorobą ciała,tylko duszy... Masz coś nie przepracowane? Miałam to samo,ale ja wiem skąd u mnie się to brało.  Przez 5 lat przytylam z 50 kg do 73 kg,chociaż i mnie psychika, ale też wiele innych rzeczy.  Mam nadzieję, że ten etap za mną, jestem ja półmetku ,waze 61 kg . Może psycholog by Ci pomógł?

Agitto napisał(a):

Dziękuję Wam za odpowiedzi. Tak naprawdę weekend nie różni się niczym szczególnym, zajęć mam zawsze po same kokardy, albo jesteśmy z mężem na jakiejś wycieczce, albo idziemy gdzieś z przyjaciółmi, cały czas robimy różne rzeczy (oczywiście nie mówię o obecnej sytuacji, bo wiadomo jak jest). Jeśli siedzimy w domu, to zawsze znajdzie się coś do czytania, jakaś gra, jakieś rozrywki domowe.To jedzenie weekendowe jest okropne pod tym względem, że napycham się jak zwierzę (na przykład chowając się w drugim pokoju, kiedy mój mąż jest czymś zajęty) i nad tym nie panuję. Zjem ile wejdzie, do momentu aż nie czuję się chora. Potem reżim do następnej soboty i koło się zamyka.Kiedy byłam młodsza i zrzuciłam nadprogramowe kilogramy po prostu wiedziałam, że się uda. I tyle. Teraz patrzę się na siebie i nie wierzę, że w ogóle z tym coś można zrobić.Najgorsze jest to, że zaczęłam odczuwać jakieś... lęki w momencie, kiedy w weekend nie wpakuję w siebie kilogramów węgli i tłuszczu. Dręczy mnie najnormalniejszy w świecie lęk i niepokój. Przechodzi jak się nawpycham, co sprawia, że zmiana jest jeszcze trudniejsza. Przy ludziach się hamuję, nikt chyba nie wie ile ja naprawdę zjadam - zdarzało mi się już iść "do sklepu" w sobotę, podjechać po jakiś fast food i napchać się w aucie na poboczu. Gdyby nie anonimowość forum chyba nigdy nie zdobyłabym się, żeby to komuś powiedzieć, bo wstydzę się tego bardzo.

W mojej ocenie, podswiadomie budujesz sobie mur dookola siebie Z tkanki tluszczowej. Lepiej sie ukryc, wtopic w tlum, schowac sie przed problémámi w swoim ciele, ktorego nie lubisz.  Nie lubisz sie. A Ják schudniesz, tó zaczniesz zwracac na siebie uwage albo w koncu bedziesz musiala polubic siebie, a tego nie chcesz. I boisz sie, ze cos bedziesz musiala zmienic. Stad ten niepokoj. A najlatwiej tó uciszyc fura zarcia. I nienawidzisz sie jeszcze bardziej.

Dopoki nie rozwiazesz problemu w glowie, nigdy nie schudniesz. A wrecz bedziesz tyc. Takie upodlenie siebie. 

Polecam poszukac psychodietetyka online.

Nie ma sie co wsytdzic. I nie czekaj az dobijesz do 100kg, bő tó realny scenariusz Ják nic nie zrobisz.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.