Temat: Ku przestrodze i nadzieji historia nr 2 | KOMPULS- BED

Zaba20 opowiedziała swoją historię.. Moja jest zupełnie inna, poniżej opiszę jej bardzo skróconą wersję.. Dlaczego?
1. Żeby przestrzec Was przed nierozsądnym odchudzaniem
2. Pokazać, że zwykłe dziewczyny mogą łatwo popaść w tarapaty
3. Przestrzec dziewczyny, które jeszcze nie wiedzą, że "coś jest, nie tak"
4. Dać nadzieję, że to nie koniec świata.. że da się z tym walczyć..

Zawsze lubiłam jeść. Moja mama, która sama miała problemy z wagą od dziecka powtarzała mi, że mam sie ograniczać, żeby potem nie cierpieć. W domu uważałam, a u babć dostawałam czekoladę.
Rzadko dostawałam zamiast kanapek pieniądze do szkoły, a gdy już dostawałam robiłam z nich użytek.. drożdżówki, słodycze, fastfoody..
Mama powtarzała, że za dużo ważę, a ja miałam ją gdzieś..
W okresie zimowym od świąt do świąt zazwyczaj wyjadałam wszystkie słodycze, które zostawały, lubiłam też sama kombinować. Przychodziła wiosna i robiłyśmy sobie z mamą dietę 2 tygodnie, jakieś 2-3kg mniej..
Potem wakacje- więcej ruchu, wyglądałam w miarę.. Przyzwyczaiłam się do siebie, i dałam spokój- nigdy odchudzanie mi nie wychodziło.
Miałam chłopaka, podobałam mu się, wydawało mi się, że go kocham i było wszystko pięknie.
Na studiach przytyłam trochę więcej- stres, egzaminy, nieregularne jedzenie..
Czułam się dobrze ważąc ok 72-74 kilogramów.. W lutym 2009r ważyłam 76, potem jeszcze przytyłam.

Pod koniec kwietna mama przyniosła mi dietę z gazety, w której były wymienione produkty, które można zjeść w ciągu jednego dnia.
Dla mnie świetna sprawa- nikt mi nic nie narzucał, kombinowałam sama (a zawsze lubiłam gotować i kombinować w kuchni)
problem- co tydzień impreza rodzinna, i osoby, które nie rozumieją, że ktoś jest na diecie i nie chce ciasta.
Zamieniałam talerze z moim chłopakiem, on jadł 2 kawałki, ja wcale.
Nie wchodziłam na wagę, jadłam według kartki (dieta była rozpisana na ponad miesiąc)
Po miesiącu sesja- egzaminy... ubieram elegancki komplet, a on spada..
Wchodzę na wagę, a tu 10kg mniej..
I pierwszy raz w życiu poczułam, że mogę schudnąć, że dieta mnie nie męczy, że mogę jeść inaczej i to mi smakuje, i umiem odmówić..
I postanowiłam trzymać się diety dalej.. i do tego zaczęłam ćwiczyć. Do lipca nie jadłam żadnych słodyczy, ciemnego mięsa, jasnego pieczywa itd.. Pamiętam jak na początku było mi strasznie ciężko powstrzymać się przed jedzeniem czegoś co uwielbiam.. ślinotok itp, ale przyzwyczaiłam się i nauczyłam nie jeść.. Wmówiłam sobie, że ja takich rzeczy nie jem, wole zdrowo się odżywiać i o siebie dbać, "nie odchudzam się, tylko zdrowo odżywiam, jem jogurt naturalny bo mi bardziej smakuje niż słodki" tak się tłumaczyłam przed ludźmi i przed sobą.. Jak gdzieś nie było czegoś co mogę zjeść to potrafiłam nie jeść nic..
Do sierpnia schudłam z ok 80kg do 59kg

Pojechaliśmy z chłopakiem do Bługarii, ja szczęśliwa, szczupła, z postanowieniami, że będę ze szwedzkiego stołu wybierać zdrowe rzeczy.. biegać pływać.. Niestety nie dało się, był bardzo ograniczony wybór..
I zaczęło się z pozoru niewinnie- wstawałam, biegałam 30 minut, zjadałam ogromne kaloryczne śniadanie rano (przecież zdrowe), pół dnia nic nie jadłam, pływałam wieczorem ogromna obiadokolacja, a potem jakieś lody, desery na mieście i jeszcze kolorowe drinki..
Czułam, że tyję, ale mieściłam się w ciuchy- myślę sobie.. a co tam. 2 tygodnie, wrócę, schudnę.

Wróciłam, dieta od początku, schudłam do 56 kg. Szczęśliwa jak nigdy :) Zaczęłam stabilizację, dodawałam po 100kcal na tydzień.. ale dalej chudłam.. Zdarzały się imprezy- 1dniowe szaleństwo, najadałam się jak głupia i nie tyłam.

Listopad, poznałam moich obecnych kolegów z sekcji, zaczęłam pływać kilka razy w tygodniu- wymóg grupy, grać w siatkówkę wiele godzin, biegać.. I coraz częściej jeść słodycze, albo robić sobie wieczór 'pt. jem co chcę, a jutro mniej'
Umierał mój dziadek, jako studenta pielęgniarstwa wszystko było na mojej głowie, chodziłam do niego co kilka godzin, nawet w nocy.
Zrozumiałam też, że moje nowe- lepsze życie (czułam się wolna, oddając się hobby, z grupą nowych znajomych, którzy mają takie pasje jak ja, są wariatami kochającymi adrenalinę.. ) jest tym czego pragnę, cały świat leżał u moich stóp.. zrozumiałam, że nie kocham mężczyzny z którym jestem już jakieś 4 lata.. męczyło mnie to, bo wiedziałam, że on mnie bardzo kocha, nie chciałam go zranić..
I oto właśnie te tysiące problemów, duże oczekiwania wobec mnie w grupie, dziadek (zmarł pod koniec listopada), chłopak, studia, konflikty z rodzicami (ciągle mnie nie było w domu) i coraz częstsze epizody 'dziś sobie zjem'

Święta. Myślę, co tam- olewam dietę, wrócę do niej po świętach.
W święta nastąpiła makabra.. jak zwykle zjadałam np3 ciastka, to cisłam w siebie 6.. było mi niedobrze, ledwo siedziałam przy stole i wciąż jadłam..

Po świętach dieta, nawet w sylwestra trzymałam dietę. Miałam jej dość.. Ponad rok jedzenia ciągle tych samych produktów, z drobnymi wyjątkami.. I nastąpił znów czynni stresowy- jechałam nocą, zimą po rodziców na lotnisko (byłam wtedy świeżym kierowcą, który prawie nigdy nie jeździ sam) stres czułam nawet w brzuchu, zatrzymałam się na stacji i doszłam do wniosku, że należy mi się batonik. Na nim się nie skończyło. Następnego dnia znów dieta, 4 dni, bo w sobotę impreza u kuzyna, no to w dzień imprezy od rana jadłam co chciałam, bo i tak dzień stracony.. Potem znów dieta, zerwałam z chłopakiem, trzeba to sobie wynagrodzić, potemznów jakiś powód.. A to urodziny, a to wyjazd na szkolenie, a to ochota zjedzenia czegoś 'normalnego' i znów dieta..

Potem zaczęłam w te dni 'dyspensy' jeść coraz więcej, a bo jeszcze lubię to, a jeszcze tamto.. Potrafiłam w weekend wydać 100 zł..
Jadłam sama, w ukryciu, po nocy, albo jak nikogo nie było, albo będąc na zakupach.. przy ludziach na imprezach nie jadłam, bo się przecież odchudzam..

Potem było coraz gorzej, cały dzień jadłam warzywa, wieczorem pękałam, ulegałam głosowi, że przecież nie ma problemu, schudnę to, raz schudłam drugi raz też.. przecież w 1 dzień nie przytyję.. cały dzień nie jadłam to teraz mogę.. i tak dalej..
wieczór zjadania wszystkiego co się da, co zostało wyrzucałam, żeby rodzice nie znaleźli, od rana znów głodówka..

Potem przyszedł czas, że ciągi jedzeniowe trwały kilka dni..

W marcu zrozumiałam, że coś jest nie tak. taka aktywność fizyczna- siłownia, basen, sala, bieganie nie pomaga, policzyłam, że zjadam na raz kilka- kilkanaście tysięcy kalori. Czułam się strasznie, nienawidziłam siebie, pociłam się w nocy, przyspieszało mi serce, bolał mnie żołądek..
Nie wymiotowałam, nie chciałam zostać bulimiczką..
Zaczęłam czytać w internecie..
Wymyśliłam, że to bulimia atypowa, bez objawów zwracania pożywienia.

I co? Założyłam bloga bulimiaatypowa.blog.pl i postanowiłam walczyć, już nie z obżarstwem tylko z chorobą.
Szło mi nieźle, aż przed upływem 3 tygodni pojechałam na weekend z facetem, który mi się podobał..
A on zabrał mnie na kebaba, na lody, do restauracji.. na piwo itd..
Załamałam się, nie dałam rady.. wszystko wróciło..

Dzień obiecywań, powrót kompulsów i tak w różnej konfiguracji..
Na wakacje miałam wyjechać na całe 2 miesiące na szkolenie, wiedziałam, że fizycznie dostanę w tyłek i że będzie wyżywienie.
Pomyślałam spróbuję jeść jak inni, przy takim wycisku schudnę.

A tam? było naprawdę ciężko, jadło się tylko węglowodany.. chleb z margaryną, ziemniaki, kasza, ryż, chleb.. czasem jakieś tłuste przesolone mięso.. Już nie mówiąc o terrorze psychicznym.. Pierwszy miesiąc był nawet w miarę, powiem nawet, że świetnie się bawiłam, ale jedząc nawet tylko to co tam serwowali tyłam. Nic dziwnego po takich dietach.. Potem zaczęły się kłótnie, sprzeczki, unikanie mnie takiej większej, przestałam sobie radzić fizycznie.. Potem jeszcze rozwaliłam sobie staw skokowy i jakiś czas nie mogłam pracować na pełnych obrotach..
Zagryzałam zęby i zajadałam smutki.. Non stop jadłam.. Nie potrafiłam iść na loda. Szłam na loda, gofra, kebaba, naleśniki i na wynos jeszcze ciastka.. I tyłam.. Nie było tam luster.. Chodziło się w roboczym ubraniu, wszyscy dostawali xxl, mniejszych nie było..

Potem zaczęły się problemy ze stawami, obrzęki, zadyszki..
Wróciłam do domu, moja mama prawie się rozpłakała widząc mnie.. A ja bałam się wejść na wagę, zamknęłam się w domu nie odzywałam się do znajomych (wielu przez to straciłam..)

Rozpoczęłam dietę, schudłam do 82 kg i znowu zaczęło się- dzień jedzenia, kilka dni odchudzania, studia, druga szkoła, praktyki, walka by nie wyrzucili mnie z formacji przez to unikanie szkoleń i nie utrzymywanie kontaktu.. samotność.. wstręt do siebie..
I tak w kółko do grudnia. raz nawet pokazało się 77 na wadze- z radości, że jakoś wcisnę spodnie na szkolenie jadąc tam znów się objadłam..

Rodzice widzieli, że dieta nie działa, mama chciała mnie wysyłać do endokrynologów, tata mi dokuczał, ja wciąż się wstydziłam..
W grudniu powiedziałam, że i tak są święta więc odpocznę od diety. Jadłam w miarę normalnie - posiłki jak inni. Z tym, że 2 śniadanie i podwieczorek to zwykle był jakiś deser. Postanowiłam, że spróbuję unikać obżarstw, bez diety. Jadłam rano białe bułki z masłem i szynką, potem ciasto z kawą, na obiad mięso, ziemniaki, surówka, potem jakieś cukierki, albo owoce wieczorem parówki..
Tyłam, ale bardzo powoli. W święta się nie objadłam, spróbowałam wszysktiego.

Przemyślałam wszystko, dużo o tym poczytałam, i postanowiłam, że dam sobie ostatnią szansę. Od nowego roku walka, 1 próba, jeśli przegram powiem rodzicom i poszukam specjalisty i jakiejś terapii..

Koleżanki ze studiów zaprosiły mnie na sylwestra, postanowiłam się dobrze bawić. Nawet nie miałam tam czasu na jedzenie, 90% rzeczy nie spróbowałam, nie czułam takiej potrzeby. W nowy rok zjadłam normalny obiad u babci- tłuste rolady z sosem i kluskami.. potem ciasto, kolację  i ustanowiłam dzień 2.01 dniem zmian.

Wróciłam do starej diety, wytrzymałam najtrudniejsze 3 dni i rozchorowałam się na zapalenie oskrzeli.
Wysoka gorączka, kompletne rozłożenie i zmniejszony apetyt... Nie miałam siły na chodzenie do lodówki, jedzenie, sklepy, leżałam i jadłam minimalne ilości produktów z diety..
I co?
Schudłam prawie 3 kilo.. W ostatnich dniach choroby były urodziny kuzyna. Długo się wahałam czy jednak nie zjeść lodów, ale ktoś powiedział - po co jej dajecie, przecież jest chora, nie może zimnego..
Nie zjadłam ani lodów, ani ciasta. Tylko po łyżce każdej sałatki nie patrząc na to, że jest z majonezem.
Nie przytyłam.
Tydzień później weszłam na vitalię, tu znalazłam wsparcie.. Dzięki dziewczyny! Bardzo, bardzo dużo mi to dało
Jeden z pierwszych wpisów w moim pamiętniku dotyczył babcinych pączków, którym nikt nie był nigdy w stanie się oprzeć. Ja dałam radę wąchać je cały dzień i nie zjeść. Poczułam się silniejsza, mimo że 2 dni później pojawił się czas dominującego głody psychicznego, który mamił mnie wszelkimi sposobami, snów z jedzeniem, wiecznym głodem..to myśl, że zrezygnowałam z pączków, by nażreć się byle czego powstrzymała mnie. Jadłam co godzinę, a to jabłko, a to marchewkę.. wytrzymałam z tym głodem kilka dni i przeszło..

Zainspirowana vitalią podjęłam decyzje- teraz na bazie starej diety zamieniam pewne produkty, by jeść na co mam ochotę i liczę kalorie. Od marca po operacji wykupuję smacznie dopasowaną z ćwiczeniami.
Przetrwałam już kilka napadów, którym nie uległam
Podbudowałam się psychicznie
Inaczej walczę ze stresem
Bardziej celebruję posiłki
A gdy pojawia się głos.. głód.. nie polemizuję z nim, tylko odwracam jego uwagę.
Narazie wygrywam.
36 dni bez kompulsów
7kg mniej
i wiem, że się nie poddam, bo szkoda byłoby mi tego co osiągnęłam

Wyrzuciłam to z siebie. Jest mi lżej, i mam nadzieję, że zainspiruję Was do walki..
i może ktoś z was zauważy u siebie niepokojące objawy i zgniecie je w zarodku za nim będzie za późno..

Walczmy razem! Ktoś tu już napisał, że nie pozwoli by coś bez mózgu nim sterowało. Ja też nie pozwolę.
Dopóki walczysz jesteś wygranym, ale nie myślcie, że to takie proste..

Poniżej okrojona historia mojej wagi na zdjęciach:



Ile nocy przepłakałam, ile dni...
Ile razy wpadałam w jedzeniowego doła ;(
Znienawidziłam siebie, wciąż zastanawiałam się, jak mogłam do tego dopuścić...
Dopiero niedawno dotarło do mnie - że po prostu zachorowałam.
Zachorowałam po głupiej diecie...

Zaczynałam normalnie, jak wszyscy - 1000 kcal + ćwiczenia.
Jogurty, owoce, warzywa, obiady bez ziemniaków itp.
Z czasem bieganie mi się znudziło, za bardzo mnie to męczyło, a nie miałam na nie siły, bo 1000 kcal mi na to nie pozwalało.
Postanowiłam, że nie będę ćwiczyć, a ograniczę jedzenie.
Z tygodnia na tydzień kilogram mniej, czasami nawet więcej...
I ten przymus: "za tydzień musi być minimum kilogram mniej!"
Co tydzień ograniczałam kalorie jeszcze bardziej...
Rodzina zaczęła się o mnie martwić, bo przestałam jeść czarny chleb, owoce (po co takie puste kalorie?!)
Gdy tylko mi się udało wyrzucałam jedzenie, chowałam po szafkach...

Na odchudzanie przeznaczyłam całe wakacje, aby 1 września pójść w ślicznym, chudym ciele.
Marzyłam o tym od lat...
I wreszcie czułam, że mi się uda.
Tak, wszyscy będą mi zazdrościć, wszystkim wyjdą oczy jaka będę chuda!
Przez całe wakacje oszczędzałam pieniądze na nowe ciuchy, które kupię sobie do szkoły w rozmiarze 36.

Odchudzanie było w każdej minucie mojego życia.
Żyłam marzeniami, wciąż wyobrażałam sobie moje życie po przyjściu do szkoły.
Zaczęłam lubić uczucie głodu, a nawet po płatkach z mlekiem czułam wyrzuty sumienia, że "za dużo zjadłam".

Najbardziej przyłożyłam się w ostatnie dwa tygodnie sierpnia, na końcu trzeba przecież zawsze najbardziej się przyłożyć.
Czasem jadłam śniadanie, zrezygnowałam z obiadu, no i tylko te dwie małe kanapki na kolacje, żeby mama widziała, że jem.
Udało mi się nawet zrobić kilka głodówek... Oj, jaka dumna byłam z siebie, gdy wytrzymałam cały dzień bez jedzenia!

Głód chyba zaczął sprawiać mi przyjemność. Czułam się lekka, zaczęły mi wystawać kości biodrowe i obojczyki, straciłam zupełnie biust (z miseczki C do A?).
Niewyobrażalne szczęście doświadczyłam sobie po kupieniu spodni i innych ciuchów w rozmiarze 36.
1 września stanęłam przed lustrem i powiedziałam sobie: "JESTEŚ PIĘKNA. CHUDE JEST PIĘKNE".
Do dziś uważam ten dzień, za najpiękniejszą chwilę mojego życia.
Płaczę zawsze, gdy to wspominam... Teraz też nie mogę powstrzymać łez ;(

To niewyobrażalne, jak sylwetka, pragnienie bycia chudym, perfekcyjnym może wpłynąć na mózg młodej dziewczyny.

Wrzesień - najpiękniejszy miesiąc mojego życia. 
Wszystko się udało.
Przy 168 cm wzrostu schudłam z wagi 68 kg do 54 kg.
Na początku wakacji ważyłam już 66.
Podobałam się wszystkim... Chłopcy nie mogli odwrócić ode mnie wzroku, a koleżanki piały z zazdrości.
Co tydzień musiałam się ważyć przed moją mamą, która była ze mnie dumna, ale martwiła się o moje niejedzenie.

Nie potrafiłam dużo jeść, chociaż niby skończyłam już dietę.
Zjedzenie normalnego śniadania, obiadu i małej kolacyjki wydawało mi się jakimś świętem.
Z tygodnia na tydzień chudłam coraz bardziej, już nie kilogram tygodniowo, ale pół, 700 g...
Gdy mama mnie ważyła wlewałam w siebie litr wody -> a wtedy na wadze kilogram więcej więc było ok.
Pomyślałam sobie, że jak schudnę jeszcze kilogram (do 53) to będę wyglądać jeszcze lepiej.

No ale co to był dla mnie kilogram, gdy schudłam aż 12...
3 dni głodówki i po kłopocie.
Nie był to przecież dla mnie żaden wielki wyczyn.
Jak chodziłam do szkoły to nie musiałam pokazywać rodzicom, że jem, a oni przecież wiedzieli, że już skończyłam się odchudzać.
Wytrwałam 3 dni na głodówce, chociaż po kilku dniach normalnego jedzenia nie było to już aż tak proste jak w wakacje.

Było trochę ciężej, bo jednak w roku szkolnym, uczeniu się nie łatwo wytrzymać cały dzień bez jedzenia.
Potrzeba energii.
W szkole było mi strasznie zimno, ale zakładałam po prostu sweter, przecież i tak byłam taka chudziutka, że nawet w sweterku wyglądałam świetnie.
Wreszcie zaczęłam nosić rajstopy, pokazywać nogi...
Jedynie koledzy ubolewali nad moim spadkiem biustu, jednak przez dietą bardzo im się podobał ;D
Tak naprawdę i tak byli ze mnie dumni, wszystkie ich komentarze niezmiernie poprawiały mi humor i czułam się najpiękniejszą dziewczyną na świecie.
(nawet nie wiecie jak leją mi się łzy, gdy to piszę... ;( )

Pewnego dnia weszłam na wagę (oczywiście w samotności, nie przy mamie) i ujrzałam liczbę 53,6 KG.
... 
Radość nie do opisania.
"Boże, jaka ja jestem chuda, jaka silna, jak piękna..."

Wystarczyło mi to. Koniec z dietą.

Gdy wróciłam następnego dnia, zjadłam po powrocie ze szkoły normalny obiad, nie wyrzucając go do śmieci bądź nie spuszczając w kiblu.
Byłam troszkę głodna, więc wzięłam sobie jeszcze jogurt i jabłko.
Właściwie już się najadłam, ale miałam jeszcze na coś ochotę.
Oj tam, przecież mogę przytyć te 200 czy 300 gram, będę musiała mniej wypić w poniedziałek jak mama mnie będzie ważyła.
Poszłam do kuchni po orzeszki, które były w szafce, bo słodyczy nikt nie kupował, ponieważ wiadomo, że i tak ich nie tknę.

Odrabiałam sobie lekcje i gryzłam orzeszki z bakaliami.
Może to głupio brzmi, ale bez wyrzutów sumienia, w chudym ciele po prostu sobie jadłam coś słodkiego i odrabiałam lekcje.
Wreszcie mogę!

Zjadłam, zajrzałam do lodówki... Parówka.
Mmm, jaką mam na nią ochotę.
Tak dawno nie miałam jej w ustach.
Zjadłam. Zrobiło mi się niedobrze.
Miałam bardzo skurczony żołądek, więc taka dawka jedzenia spowodowała już u mnie duże wzdęcia.

Po chwili wrócili rodzice od babci z ciastem.
Nawet mi nie zaproponowali kawałka, bo przecież i tak bym go nie tknęła.
Ale podeszłam do nich i zapytałam czy mogę sobie ukroić.
Ucieszyli się i ukroili mi kawałeczek, oczywiście nie za duży, bo wiedzą, że dbam o linię.

Od 3 miesięcy nie miałam w ustach nic słodkiego.
Szczerze mówiąc, nawet to ciasto mi szczególnie nie smakowało, nie byłam głodna.
Jedynie mój mózg domagał się cukru.

No, dzisiaj sobie pofolgowałam, jutro głodóweczka i wszystko będzie ok.
Ale głodówki nie było -> tylko kolejne ponadprogramowe jedzenie.
Kompuls trwał 5 dni, chociaż wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tak się to nazywa.
W czasie tych 5 dni zjadłam wszystko, co bardzo lubiłam przed dietą, czego już tak dawno nie miałam w ustach.
Mój żołądek był tak obolały i wypełniony, że nie mogłam funkcjonować.
Przejście wyprostowaną kilka kroków sprawiało mi problem.
Leżałam sobie tylko na łóżku, bo wtedy ból był mniejszy, ale nie ustępował.
Zwymiotowałam, ale nie z własnej woli, tylko brzuch nie mógł wytrzymać kolejnych porcji jedzenia, a mózg mówił: "jedz".
Poczułam się lepiej po zwymiotowaniu i do wieczora już nic nie tknęłam.

Bałam się wejść następnego dnia na wagę... Niby w ciuchy wchodziłam, ale uda jakby zrobiły się bardziej okrągłe... Chyba tylko mój mózg to zauważył, ale bałam się.
Pokazała 56, 5 KG.
Szczerze mówiąc, nawet się ucieszyłam, bo myślałam, że więcej przytyłam.
A co tam, troszkę się przegłodzę i będzie ok.
Ale już nigdy więcej takiego obżarstwa!

Dalszych kompulsów chyba nie mam co opisywać...
Stawały się coraz dłuższe. Żołądek stopniowo się rozciągał, więc mieściło sie więcej jedzenia.
Chudłam - tyłam - chudłam - tyłam (ale wszystko w obręcie 2, 3 kg).
Powoli ubrania robiły się ciasne, ale znajomi nadal mówili, że wyglądam wspaniale.

Rodzice cieszyli się, bo zauważyli, że wreszcie zaczęłam normalnie jeść (no bo przy nich jadłam normalnie, a za plecami 3 razy więcej).
Codziennie powtarzałam sobie, że od jutra dieta.

Efekt przełomowy nastąpił chyba jak zobaczyłam 59 kg.
W wakacje gdy widziałam tą liczbę, mówiłam sobie, że nigdy więcej nie chcę zobaczyć 6.
Straciłam okres, nie wiadomo czemu...
I myślę, że nie po diecie, ale po tych głodówkach.
Współczuję mojemu organizmowi, że musiał to wszystko przejść.

Kilogramów z tygodnia na tydzień robiło się coraz więcej...
Gdy zobaczyłam 62 kg, pomyślałam sobie: "Kurde, znowu 10 kg do schudnięcia! Jak mogłaś do tego dopuścić?!"

W święta ważyłam już około 65 kg.
Ścięłam włosy, bo trzeba je było jakoś wzmonić. Bardzo wypadały ;(
Skurcze łydek, witaminy... ;(
Koszmar.

Zrobiłam się brzydka, przynajmniej widziałam siebie taką w lustrze.
Do końca roku odpuściłam już sobie z dietą - zacznę znowu 1 stycznia jako postanowienie noworoczne.
Nie wytrzymałam nawet jednego dnia ;(

Kompulsy trwają do dzisiaj.
Obecnie ważę około 70 kg.
Nie mogę patrzeć na siebie w lustrze, nie wchodzę na wagę...
Znajomi starają się nie komentować, lecz od niektórych usłyszałam już parę niezbyt miłych słów ;(
Niektórzy pewnie się cieszą z mojej porażki.

Nigdy jeszcze nie ważyłam tak dużo.
Wyjęłam stare ciuchy, lecz niektóre i tak są ciasne...
Tamte malutki schowałam na samo dno, popakowałam w pudełka od prezentów.
Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś je otworzę ;(

Nikomu nie życzę takiej przygody z odchudzaniem jak mnie.
Niby teraz też sobie powtarzam, że schudnę...
Lecz tak naprawdę nie wierzę już w siebię ;(
Często płaczę, wtedy jem...
Lubię słodycze.
Jestem chora.
Wciąż tyję.
Jem.
Nie czytajcie tego oczywiście w całości ;)
Ja po prostu musiałam się wygadać.
Tylko wy mnie możecie zrozumieć.
Walentynkaa, przeczytałam całość. Każdemu należy się zrozumienie, uwaga i wysłuchanie, bo w naszym otoczeniu mało kto jest nas w stanie prawdziwie zrozumieć. Każda z nas przeżywa coś podobnego - na swój sposób. No cóż, też nie raz sobie myślę, jak źle traktowałam swój organizm. To ciągłe tycie i chudnięcie na przemian. Ale wcześniej nie rozumiałam tego, że mam problem - dopiero teraz, gdy czuję się zdrowsza (chociaż nie całkiem wyleczona) zaczynam jasno pewne rzeczy widzieć, kiedyś ich nie widziałam, a może nie chciałam widzieć. Nie było u mnie nic pomiędzy - bo albo właśnie się odchudzałam, albo właśnie żarłam (i tyłam), albo miałam przerwę w odchudzaniu, ale ciągle z myślę, że już niedługo znowu będę się odchudzać. Okropne, ani chwili wytchnienia i normalnego funkcjonowania.
Ale teraz uczę się tego normalnego funkcjonowania na nowo. Tobie się też uda, znajdziesz sposób, żeby sobie poradzić.
Ciężko jest mi tylko funkcjonować w tym grubym ciele.
Gdybym mogła się znaleźć chociaż w tych 60 kg... :(
Eh, jak bardzo chciałabym cofnąć czas.
Niby myślę codziennie o diecie, ale tak naprawdę nie mam już na nią siły.
więc.. jeśli chodzi o mnie, to nie. Jeszcze NIE dałam sobie z tym rady, ale jestem na dobrej drodze.
Po 46 dniach miałam kompuls, jednak mniejszy, bardziej kontrolowany- po zdanym egzaminie dyplomowym. To stres był czynnikiem wyzwalającym. Potem kilka dni nie trzymałam się diety- imprezowałam, ale normalnie, z głową. Potem po operacji nie stosowałam diety i codziennie jadłam jakiś deser i większą niż zwykle kolację. Ostatni- drugi kompuls wczoraj, po prostu miałam ochotę przed 'wielkim postem' po prostu jeść to co lubię. Rodzice poszli na imprezę. Ja oglądałam film na dvd, poszli w sobotę o 16.50 do 21, i od tej chwili zdążyłąm zjeść 3 naleśniki z nutellą, a potem dokończyć to co zostało w słoiku, 2 big milki, 2 kit katy, 3bita, petitki z czekoladą, 4 ptasie mleczka, 1l coca-coli, odmrożoną pizzę i paczkę chipsów. Dużo mniej niż zwykle i z innym nastawieniem psychicznym. Ale cóż, stało się, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Mamy 7 marzec, od 2 stycznia tylko 2 kompulsy..
Walczę dalej!
Kiedyś w końcu dam radę..

nenne.. mam nadzieję, że kiedyś dojdę do takiego punktu, w którym jesteś ty.. mnie normalne jedzenie nie pomogło, po czasie zaczynam popuszczać, popuszczać i jem coraz więcej i więcej.. radzę sobie, gdy racjonalnie zaplanuję posiłki i jem cały dzień, w równych odstępach.
nie potrafiłabym przestać się odchudzać, u mnie to też nie tylko kwestia kosmetyczna, ani nawet nie zdrowotna, ja mam pewne obowiązki przy których nie mogę ważyć tyle ile ważę, osoby z którymi współpracuję dały mi kredyt zaufania i czas do wakacji. Jeśli się nie uda to stracę zajęcie na którym mi najbardziej zależy. Wiem, że ta presja tylko predysponuje do kompulsów.. ale cóż. Wóz, albo przewóz..
myślę, że dam radę, bo teraz wiem z czym walczę..

Walentynka.. ja też przeczytałam w całości.. rozumiem Cię, wiem jak się czujesz.. i wiem jakie to cholernie trudne.. ale dasz radę..
to jest choroba, ale uleczalna
fakt, że ja sama często się zastanawiam czy kiedyś będę jeszcze potrafiła normalnie żyć, normalnie jeść, nie myśleć o jedzeniu..
ale mam nadzieję.

Wow, wasze historie są takie takie, prawdziwe ! Niektóre vitalki tak mają. czytając to zaczęłam się martwić o samą siebie. byłam blisko takiego stanu ale udalo sie! Udalo wyjsc z  tego:)
to gratuluję kochana, u mnie też narazie dobrze. Mam nadzieję, że tak będzie długo!
Speranza, myślę, że jesteś na dobrej drodze:-) U mnie też się zaczęło od tego, że zaczęłam przeżywać napady bardziej świadomie. Pomału zaczynałam sobie zdawać sprawę z czego wynikają, miałam większą kontrolę nad emocjami, przestawały to być takie koszmarne ilości. Myślę, że nieważny jest sposób radzenia sobie z kompulsami. Każdy ma inny charakter i na każdego działa co innego, każdy ma też inne priorytety i styl życia, więc różnymi metodami - ale do tego samego celu:-) Ja na przykład nie odchudzam się, mimo że mam dużą nadwagę. Ale traktuję to jako etap przejściowy, który może potrwać bardzo długo i tutaj daję sobie dużo czasu, tyle ile trzeba, żeby dojść do bezpiecznej, mocnej równowagi - ale mam dużą nadwagę, która mi przeszkadza przede wszystkim fizycznie, i chciałabym kiedyś pod tym względem doprowadzić się do porządku, bo tak jak jest teraz, nie jest całkiem dobrze. Może kiedyś nadejdzie taki moment, że będę w stanie w jakiś sensowny sposób zredukować nadwagę, bez ponownego popadnięcia w kompulsy - na razie boję się cokolwiek robić w tym kierunku, obawiam się, że ta moja obecna równowaga jeszcze nie jest taka solidna i mocna:-) Ale czuję, że jestem na dobrej drodze. Oczywiście to wszystko tak ładnie wygląda tylko wtedy, jak się o tym pisze, bo przecież nie jest tak, że nie pojawiają się czasami jakieś sygnały, impulsy do napadów. Pojawiają się i wtedy jest ciężko, ale teraz lepiej niż kiedyś umiem sobie z nimi poradzić, no i zdarzają się też o wiele rzadziej. Powodzenia w dalszych działaniach:-)
:)
ze mną jest tak samo. czytając Twoją historię.. przez cały czas płakałam.. ja nie mam z kim o tym pogadać, za dużo wszystkiego na mnie spadło..

dziękuję.

© Fitatu 2005-25. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.