Ile nocy przepłakałam, ile dni...Ile razy wpadałam w jedzeniowego doła ;(
Znienawidziłam siebie, wciąż zastanawiałam się, jak mogłam do tego dopuścić...
Dopiero niedawno dotarło do mnie - że po prostu zachorowałam.
Zachorowałam po głupiej diecie...
Zaczynałam normalnie, jak wszyscy - 1000 kcal + ćwiczenia.
Jogurty, owoce, warzywa, obiady bez ziemniaków itp.
Z czasem bieganie mi się znudziło, za bardzo mnie to męczyło, a nie miałam na nie siły, bo 1000 kcal mi na to nie pozwalało.
Postanowiłam, że nie będę ćwiczyć, a ograniczę jedzenie.
Z tygodnia na tydzień kilogram mniej, czasami nawet więcej...
I ten przymus: "za tydzień musi być minimum kilogram mniej!"
Co tydzień ograniczałam kalorie jeszcze bardziej...
Rodzina zaczęła się o mnie martwić, bo przestałam jeść czarny chleb, owoce (po co takie puste kalorie?!)
Gdy tylko mi się udało wyrzucałam jedzenie, chowałam po szafkach...
Na odchudzanie przeznaczyłam całe wakacje, aby 1 września pójść w ślicznym, chudym ciele.
Marzyłam o tym od lat...
I wreszcie czułam, że mi się uda.
Tak, wszyscy będą mi zazdrościć, wszystkim wyjdą oczy jaka będę chuda!
Przez całe wakacje oszczędzałam pieniądze na nowe ciuchy, które kupię sobie do szkoły w rozmiarze 36.
Odchudzanie było w każdej minucie mojego życia.
Żyłam marzeniami, wciąż wyobrażałam sobie moje życie po przyjściu do szkoły.
Zaczęłam lubić uczucie głodu, a nawet po płatkach z mlekiem czułam wyrzuty sumienia, że "za dużo zjadłam".
Najbardziej przyłożyłam się w ostatnie dwa tygodnie sierpnia, na końcu trzeba przecież zawsze najbardziej się przyłożyć.
Czasem jadłam śniadanie, zrezygnowałam z obiadu, no i tylko te dwie małe kanapki na kolacje, żeby mama widziała, że jem.
Udało mi się nawet zrobić kilka głodówek... Oj, jaka dumna byłam z siebie, gdy wytrzymałam cały dzień bez jedzenia!
Głód chyba zaczął sprawiać mi przyjemność. Czułam się lekka, zaczęły mi wystawać kości biodrowe i obojczyki, straciłam zupełnie biust (z miseczki C do A?).
Niewyobrażalne szczęście doświadczyłam sobie po kupieniu spodni i innych ciuchów w rozmiarze 36.
1 września stanęłam przed lustrem i powiedziałam sobie: "JESTEŚ PIĘKNA. CHUDE JEST PIĘKNE".
Do dziś uważam ten dzień, za najpiękniejszą chwilę mojego życia.
Płaczę zawsze, gdy to wspominam... Teraz też nie mogę powstrzymać łez ;(
To niewyobrażalne, jak sylwetka, pragnienie bycia chudym, perfekcyjnym może wpłynąć na mózg młodej dziewczyny.
Wrzesień - najpiękniejszy miesiąc mojego życia.
Wszystko się udało.
Przy 168 cm wzrostu schudłam z wagi 68 kg do 54 kg.
Na początku wakacji ważyłam już 66.
Podobałam się wszystkim... Chłopcy nie mogli odwrócić ode mnie wzroku, a koleżanki piały z zazdrości.
Co tydzień musiałam się ważyć przed moją mamą, która była ze mnie dumna, ale martwiła się o moje niejedzenie.
Nie potrafiłam dużo jeść, chociaż niby skończyłam już dietę.
Zjedzenie normalnego śniadania, obiadu i małej kolacyjki wydawało mi się jakimś świętem.
Z tygodnia na tydzień chudłam coraz bardziej, już nie kilogram tygodniowo, ale pół, 700 g...
Gdy mama mnie ważyła wlewałam w siebie litr wody -> a wtedy na wadze kilogram więcej więc było ok.
Pomyślałam sobie, że jak schudnę jeszcze kilogram (do 53) to będę wyglądać jeszcze lepiej.
No ale co to był dla mnie kilogram, gdy schudłam aż 12...
3 dni głodówki i po kłopocie.
Nie był to przecież dla mnie żaden wielki wyczyn.
Jak chodziłam do szkoły to nie musiałam pokazywać rodzicom, że jem, a oni przecież wiedzieli, że już skończyłam się odchudzać.
Wytrwałam 3 dni na głodówce, chociaż po kilku dniach normalnego jedzenia nie było to już aż tak proste jak w wakacje.
Było trochę ciężej, bo jednak w roku szkolnym, uczeniu się nie łatwo wytrzymać cały dzień bez jedzenia.
Potrzeba energii.
W szkole było mi strasznie zimno, ale zakładałam po prostu sweter, przecież i tak byłam taka chudziutka, że nawet w sweterku wyglądałam świetnie.
Wreszcie zaczęłam nosić rajstopy, pokazywać nogi...
Jedynie koledzy ubolewali nad moim spadkiem biustu, jednak przez dietą bardzo im się podobał ;D
Tak naprawdę i tak byli ze mnie dumni, wszystkie ich komentarze niezmiernie poprawiały mi humor i czułam się najpiękniejszą dziewczyną na świecie.
(nawet nie wiecie jak leją mi się łzy, gdy to piszę... ;( )
Pewnego dnia weszłam na wagę (oczywiście w samotności, nie przy mamie) i ujrzałam liczbę 53,6 KG.
...
Radość nie do opisania.
"Boże, jaka ja jestem chuda, jaka silna, jak piękna..."
Wystarczyło mi to. Koniec z dietą.
Gdy wróciłam następnego dnia, zjadłam po powrocie ze szkoły normalny obiad, nie wyrzucając go do śmieci bądź nie spuszczając w kiblu.
Byłam troszkę głodna, więc wzięłam sobie jeszcze jogurt i jabłko.
Właściwie już się najadłam, ale miałam jeszcze na coś ochotę.
Oj tam, przecież mogę przytyć te 200 czy 300 gram, będę musiała mniej wypić w poniedziałek jak mama mnie będzie ważyła.
Poszłam do kuchni po orzeszki, które były w szafce, bo słodyczy nikt nie kupował, ponieważ wiadomo, że i tak ich nie tknę.
Odrabiałam sobie lekcje i gryzłam orzeszki z bakaliami.
Może to głupio brzmi, ale bez wyrzutów sumienia, w chudym ciele po prostu sobie jadłam coś słodkiego i odrabiałam lekcje.
Wreszcie mogę!
Zjadłam, zajrzałam do lodówki... Parówka.
Mmm, jaką mam na nią ochotę.
Tak dawno nie miałam jej w ustach.
Zjadłam. Zrobiło mi się niedobrze.
Miałam bardzo skurczony żołądek, więc taka dawka jedzenia spowodowała już u mnie duże wzdęcia.
Po chwili wrócili rodzice od babci z ciastem.
Nawet mi nie zaproponowali kawałka, bo przecież i tak bym go nie tknęła.
Ale podeszłam do nich i zapytałam czy mogę sobie ukroić.
Ucieszyli się i ukroili mi kawałeczek, oczywiście nie za duży, bo wiedzą, że dbam o linię.
Od 3 miesięcy nie miałam w ustach nic słodkiego.
Szczerze mówiąc, nawet to ciasto mi szczególnie nie smakowało, nie byłam głodna.
Jedynie mój mózg domagał się cukru.
No, dzisiaj sobie pofolgowałam, jutro głodóweczka i wszystko będzie ok.
Ale głodówki nie było -> tylko kolejne ponadprogramowe jedzenie.
Kompuls trwał 5 dni, chociaż wtedy jeszcze nie wiedziałam, że tak się to nazywa.
W czasie tych 5 dni zjadłam wszystko, co bardzo lubiłam przed dietą, czego już tak dawno nie miałam w ustach.
Mój żołądek był tak obolały i wypełniony, że nie mogłam funkcjonować.
Przejście wyprostowaną kilka kroków sprawiało mi problem.
Leżałam sobie tylko na łóżku, bo wtedy ból był mniejszy, ale nie ustępował.
Zwymiotowałam, ale nie z własnej woli, tylko brzuch nie mógł wytrzymać kolejnych porcji jedzenia, a mózg mówił: "jedz".
Poczułam się lepiej po zwymiotowaniu i do wieczora już nic nie tknęłam.
Bałam się wejść następnego dnia na wagę... Niby w ciuchy wchodziłam, ale uda jakby zrobiły się bardziej okrągłe... Chyba tylko mój mózg to zauważył, ale bałam się.
Pokazała 56, 5 KG.
Szczerze mówiąc, nawet się ucieszyłam, bo myślałam, że więcej przytyłam.
A co tam, troszkę się przegłodzę i będzie ok.
Ale już nigdy więcej takiego obżarstwa!
Dalszych kompulsów chyba nie mam co opisywać...
Stawały się coraz dłuższe. Żołądek stopniowo się rozciągał, więc mieściło sie więcej jedzenia.
Chudłam - tyłam - chudłam - tyłam (ale wszystko w obręcie 2, 3 kg).
Powoli ubrania robiły się ciasne, ale znajomi nadal mówili, że wyglądam wspaniale.
Rodzice cieszyli się, bo zauważyli, że wreszcie zaczęłam normalnie jeść (no bo przy nich jadłam normalnie, a za plecami 3 razy więcej).
Codziennie powtarzałam sobie, że od jutra dieta.
Efekt przełomowy nastąpił chyba jak zobaczyłam 59 kg.
W wakacje gdy widziałam tą liczbę, mówiłam sobie, że nigdy więcej nie chcę zobaczyć 6.
Straciłam okres, nie wiadomo czemu...
I myślę, że nie po diecie, ale po tych głodówkach.
Współczuję mojemu organizmowi, że musiał to wszystko przejść.
Kilogramów z tygodnia na tydzień robiło się coraz więcej...
Gdy zobaczyłam 62 kg, pomyślałam sobie: "Kurde, znowu 10 kg do schudnięcia! Jak mogłaś do tego dopuścić?!"
W święta ważyłam już około 65 kg.
Ścięłam włosy, bo trzeba je było jakoś wzmonić. Bardzo wypadały ;(
Skurcze łydek, witaminy... ;(
Koszmar.
Zrobiłam się brzydka, przynajmniej widziałam siebie taką w lustrze.
Do końca roku odpuściłam już sobie z dietą - zacznę znowu 1 stycznia jako postanowienie noworoczne.
Nie wytrzymałam nawet jednego dnia ;(
Kompulsy trwają do dzisiaj.
Obecnie ważę około 70 kg.
Nie mogę patrzeć na siebie w lustrze, nie wchodzę na wagę...
Znajomi starają się nie komentować, lecz od niektórych usłyszałam już parę niezbyt miłych słów ;(
Niektórzy pewnie się cieszą z mojej porażki.
Nigdy jeszcze nie ważyłam tak dużo.
Wyjęłam stare ciuchy, lecz niektóre i tak są ciasne...
Tamte malutki schowałam na samo dno, popakowałam w pudełka od prezentów.
Mam nadzieję, że jeszcze kiedyś je otworzę ;(
Nikomu nie życzę takiej przygody z odchudzaniem jak mnie.
Niby teraz też sobie powtarzam, że schudnę...
Lecz tak naprawdę nie wierzę już w siebię ;(
Często płaczę, wtedy jem...
Lubię słodycze.
Jestem chora.
Wciąż tyję.
Jem.