- Dołączył: 2010-04-04
- Miasto: Katowice
- Liczba postów: 1055
6 lutego 2011, 16:01
Zaba20 opowiedziała swoją historię.. Moja jest zupełnie inna, poniżej opiszę jej bardzo skróconą wersję.. Dlaczego?
1. Żeby przestrzec Was przed nierozsądnym odchudzaniem
2. Pokazać, że zwykłe dziewczyny mogą łatwo popaść w tarapaty
3. Przestrzec dziewczyny, które jeszcze nie wiedzą, że "coś jest, nie tak"
4. Dać nadzieję, że to nie koniec świata.. że da się z tym walczyć..
Zawsze lubiłam jeść. Moja mama, która sama miała problemy z wagą od dziecka powtarzała mi, że mam sie ograniczać, żeby potem nie cierpieć. W domu uważałam, a u babć dostawałam czekoladę.
Rzadko dostawałam zamiast kanapek pieniądze do szkoły, a gdy już dostawałam robiłam z nich użytek.. drożdżówki, słodycze, fastfoody..
Mama powtarzała, że za dużo ważę, a ja miałam ją gdzieś..
W okresie zimowym od świąt do świąt zazwyczaj wyjadałam wszystkie słodycze, które zostawały, lubiłam też sama kombinować. Przychodziła wiosna i robiłyśmy sobie z mamą dietę 2 tygodnie, jakieś 2-3kg mniej..
Potem wakacje- więcej ruchu, wyglądałam w miarę.. Przyzwyczaiłam się do siebie, i dałam spokój- nigdy odchudzanie mi nie wychodziło.
Miałam chłopaka, podobałam mu się, wydawało mi się, że go kocham i było wszystko pięknie.
Na studiach przytyłam trochę więcej- stres, egzaminy, nieregularne jedzenie..
Czułam się dobrze ważąc ok 72-74 kilogramów.. W lutym 2009r ważyłam 76, potem jeszcze przytyłam.
Pod koniec kwietna mama przyniosła mi dietę z gazety, w której były wymienione produkty, które można zjeść w ciągu jednego dnia.
Dla mnie świetna sprawa- nikt mi nic nie narzucał, kombinowałam sama (a zawsze lubiłam gotować i kombinować w kuchni)
problem- co tydzień impreza rodzinna, i osoby, które nie rozumieją, że ktoś jest na diecie i nie chce ciasta.
Zamieniałam talerze z moim chłopakiem, on jadł 2 kawałki, ja wcale.
Nie wchodziłam na wagę, jadłam według kartki (dieta była rozpisana na ponad miesiąc)
Po miesiącu sesja- egzaminy... ubieram elegancki komplet, a on spada..
Wchodzę na wagę, a tu 10kg mniej..
I pierwszy raz w życiu poczułam, że mogę schudnąć, że dieta mnie nie męczy, że mogę jeść inaczej i to mi smakuje, i umiem odmówić..
I postanowiłam trzymać się diety dalej.. i do tego zaczęłam ćwiczyć. Do lipca nie jadłam żadnych słodyczy, ciemnego mięsa, jasnego pieczywa itd.. Pamiętam jak na początku było mi strasznie ciężko powstrzymać się przed jedzeniem czegoś co uwielbiam.. ślinotok itp, ale przyzwyczaiłam się i nauczyłam nie jeść.. Wmówiłam sobie, że ja takich rzeczy nie jem, wole zdrowo się odżywiać i o siebie dbać, "nie odchudzam się, tylko zdrowo odżywiam, jem jogurt naturalny bo mi bardziej smakuje niż słodki" tak się tłumaczyłam przed ludźmi i przed sobą.. Jak gdzieś nie było czegoś co mogę zjeść to potrafiłam nie jeść nic..
Do sierpnia schudłam z ok 80kg do 59kg
Pojechaliśmy z chłopakiem do Bługarii, ja szczęśliwa, szczupła, z postanowieniami, że będę ze szwedzkiego stołu wybierać zdrowe rzeczy.. biegać pływać.. Niestety nie dało się, był bardzo ograniczony wybór..
I zaczęło się z pozoru niewinnie- wstawałam, biegałam 30 minut, zjadałam ogromne kaloryczne śniadanie rano (przecież zdrowe), pół dnia nic nie jadłam, pływałam wieczorem ogromna obiadokolacja, a potem jakieś lody, desery na mieście i jeszcze kolorowe drinki..
Czułam, że tyję, ale mieściłam się w ciuchy- myślę sobie.. a co tam. 2 tygodnie, wrócę, schudnę.
Wróciłam, dieta od początku, schudłam do 56 kg. Szczęśliwa jak nigdy :) Zaczęłam stabilizację, dodawałam po 100kcal na tydzień.. ale dalej chudłam.. Zdarzały się imprezy- 1dniowe szaleństwo, najadałam się jak głupia i nie tyłam.
Listopad, poznałam moich obecnych kolegów z sekcji, zaczęłam pływać kilka razy w tygodniu- wymóg grupy, grać w siatkówkę wiele godzin, biegać.. I coraz częściej jeść słodycze, albo robić sobie wieczór 'pt. jem co chcę, a jutro mniej'
Umierał mój dziadek, jako studenta pielęgniarstwa wszystko było na mojej głowie, chodziłam do niego co kilka godzin, nawet w nocy.
Zrozumiałam też, że moje nowe- lepsze życie (czułam się wolna, oddając się hobby, z grupą nowych znajomych, którzy mają takie pasje jak ja, są wariatami kochającymi adrenalinę.. ) jest tym czego pragnę, cały świat leżał u moich stóp.. zrozumiałam, że nie kocham mężczyzny z którym jestem już jakieś 4 lata.. męczyło mnie to, bo wiedziałam, że on mnie bardzo kocha, nie chciałam go zranić..
I oto właśnie te tysiące problemów, duże oczekiwania wobec mnie w grupie, dziadek (zmarł pod koniec listopada), chłopak, studia, konflikty z rodzicami (ciągle mnie nie było w domu) i coraz częstsze epizody 'dziś sobie zjem'
Święta. Myślę, co tam- olewam dietę, wrócę do niej po świętach.
W święta nastąpiła makabra.. jak zwykle zjadałam np3 ciastka, to cisłam w siebie 6.. było mi niedobrze, ledwo siedziałam przy stole i wciąż jadłam..
Po świętach dieta, nawet w sylwestra trzymałam dietę. Miałam jej dość.. Ponad rok jedzenia ciągle tych samych produktów, z drobnymi wyjątkami.. I nastąpił znów czynni stresowy- jechałam nocą, zimą po rodziców na lotnisko (byłam wtedy świeżym kierowcą, który prawie nigdy nie jeździ sam) stres czułam nawet w brzuchu, zatrzymałam się na stacji i doszłam do wniosku, że należy mi się batonik. Na nim się nie skończyło. Następnego dnia znów dieta, 4 dni, bo w sobotę impreza u kuzyna, no to w dzień imprezy od rana jadłam co chciałam, bo i tak dzień stracony.. Potem znów dieta, zerwałam z chłopakiem, trzeba to sobie wynagrodzić, potemznów jakiś powód.. A to urodziny, a to wyjazd na szkolenie, a to ochota zjedzenia czegoś 'normalnego' i znów dieta..
Potem zaczęłam w te dni 'dyspensy' jeść coraz więcej, a bo jeszcze lubię to, a jeszcze tamto.. Potrafiłam w weekend wydać 100 zł..
Jadłam sama, w ukryciu, po nocy, albo jak nikogo nie było, albo będąc na zakupach.. przy ludziach na imprezach nie jadłam, bo się przecież odchudzam..
Potem było coraz gorzej, cały dzień jadłam warzywa, wieczorem pękałam, ulegałam głosowi, że przecież nie ma problemu, schudnę to, raz schudłam drugi raz też.. przecież w 1 dzień nie przytyję.. cały dzień nie jadłam to teraz mogę.. i tak dalej..
wieczór zjadania wszystkiego co się da, co zostało wyrzucałam, żeby rodzice nie znaleźli, od rana znów głodówka..
Potem przyszedł czas, że ciągi jedzeniowe trwały kilka dni..
W marcu zrozumiałam, że coś jest nie tak. taka aktywność fizyczna- siłownia, basen, sala, bieganie nie pomaga, policzyłam, że zjadam na raz kilka- kilkanaście tysięcy kalori. Czułam się strasznie, nienawidziłam siebie, pociłam się w nocy, przyspieszało mi serce, bolał mnie żołądek..
Nie wymiotowałam, nie chciałam zostać bulimiczką..
Zaczęłam czytać w internecie..
Wymyśliłam, że to bulimia atypowa, bez objawów zwracania pożywienia.
I co? Założyłam bloga bulimiaatypowa.blog.pl i postanowiłam walczyć, już nie z obżarstwem tylko z chorobą.
Szło mi nieźle, aż przed upływem 3 tygodni pojechałam na weekend z facetem, który mi się podobał..
A on zabrał mnie na kebaba, na lody, do restauracji.. na piwo itd..
Załamałam się, nie dałam rady.. wszystko wróciło..
Dzień obiecywań, powrót kompulsów i tak w różnej konfiguracji..
Na wakacje miałam wyjechać na całe 2 miesiące na szkolenie, wiedziałam, że fizycznie dostanę w tyłek i że będzie wyżywienie.
Pomyślałam spróbuję jeść jak inni, przy takim wycisku schudnę.
A tam? było naprawdę ciężko, jadło się tylko węglowodany.. chleb z margaryną, ziemniaki, kasza, ryż, chleb.. czasem jakieś tłuste przesolone mięso.. Już nie mówiąc o terrorze psychicznym.. Pierwszy miesiąc był nawet w miarę, powiem nawet, że świetnie się bawiłam, ale jedząc nawet tylko to co tam serwowali tyłam. Nic dziwnego po takich dietach.. Potem zaczęły się kłótnie, sprzeczki, unikanie mnie takiej większej, przestałam sobie radzić fizycznie.. Potem jeszcze rozwaliłam sobie staw skokowy i jakiś czas nie mogłam pracować na pełnych obrotach..
Zagryzałam zęby i zajadałam smutki.. Non stop jadłam.. Nie potrafiłam iść na loda. Szłam na loda, gofra, kebaba, naleśniki i na wynos jeszcze ciastka.. I tyłam.. Nie było tam luster.. Chodziło się w roboczym ubraniu, wszyscy dostawali xxl, mniejszych nie było..
Potem zaczęły się problemy ze stawami, obrzęki, zadyszki..
Wróciłam do domu, moja mama prawie się rozpłakała widząc mnie.. A ja bałam się wejść na wagę, zamknęłam się w domu nie odzywałam się do znajomych (wielu przez to straciłam..)
Rozpoczęłam dietę, schudłam do 82 kg i znowu zaczęło się- dzień jedzenia, kilka dni odchudzania, studia, druga szkoła, praktyki, walka by nie wyrzucili mnie z formacji przez to unikanie szkoleń i nie utrzymywanie kontaktu.. samotność.. wstręt do siebie..
I tak w kółko do grudnia. raz nawet pokazało się 77 na wadze- z radości, że jakoś wcisnę spodnie na szkolenie jadąc tam znów się objadłam..
Rodzice widzieli, że dieta nie działa, mama chciała mnie wysyłać do endokrynologów, tata mi dokuczał, ja wciąż się wstydziłam..
W grudniu powiedziałam, że i tak są święta więc odpocznę od diety. Jadłam w miarę normalnie - posiłki jak inni. Z tym, że 2 śniadanie i podwieczorek to zwykle był jakiś deser. Postanowiłam, że spróbuję unikać obżarstw, bez diety. Jadłam rano białe bułki z masłem i szynką, potem ciasto z kawą, na obiad mięso, ziemniaki, surówka, potem jakieś cukierki, albo owoce wieczorem parówki..
Tyłam, ale bardzo powoli. W święta się nie objadłam, spróbowałam wszysktiego.
Przemyślałam wszystko, dużo o tym poczytałam, i postanowiłam, że dam sobie ostatnią szansę. Od nowego roku walka, 1 próba, jeśli przegram powiem rodzicom i poszukam specjalisty i jakiejś terapii..
Koleżanki ze studiów zaprosiły mnie na sylwestra, postanowiłam się dobrze bawić. Nawet nie miałam tam czasu na jedzenie, 90% rzeczy nie spróbowałam, nie czułam takiej potrzeby. W nowy rok zjadłam normalny obiad u babci- tłuste rolady z sosem i kluskami.. potem ciasto, kolację i ustanowiłam dzień 2.01 dniem zmian.
Wróciłam do starej diety, wytrzymałam najtrudniejsze 3 dni i rozchorowałam się na zapalenie oskrzeli.
Wysoka gorączka, kompletne rozłożenie i zmniejszony apetyt... Nie miałam siły na chodzenie do lodówki, jedzenie, sklepy, leżałam i jadłam minimalne ilości produktów z diety..
I co?
Schudłam prawie 3 kilo.. W ostatnich dniach choroby były urodziny kuzyna. Długo się wahałam czy jednak nie zjeść lodów, ale ktoś powiedział - po co jej dajecie, przecież jest chora, nie może zimnego..
Nie zjadłam ani lodów, ani ciasta. Tylko po łyżce każdej sałatki nie patrząc na to, że jest z majonezem.
Nie przytyłam.
Tydzień później weszłam na vitalię, tu znalazłam wsparcie.. Dzięki dziewczyny! Bardzo, bardzo dużo mi to dało
Jeden z pierwszych wpisów w moim pamiętniku dotyczył babcinych pączków, którym nikt nie był nigdy w stanie się oprzeć. Ja dałam radę wąchać je cały dzień i nie zjeść. Poczułam się silniejsza, mimo że 2 dni później pojawił się czas dominującego głody psychicznego, który mamił mnie wszelkimi sposobami, snów z jedzeniem, wiecznym głodem..to myśl, że zrezygnowałam z pączków, by nażreć się byle czego powstrzymała mnie. Jadłam co godzinę, a to jabłko, a to marchewkę.. wytrzymałam z tym głodem kilka dni i przeszło..
Zainspirowana vitalią podjęłam decyzje- teraz na bazie starej diety zamieniam pewne produkty, by jeść na co mam ochotę i liczę kalorie. Od marca po operacji wykupuję smacznie dopasowaną z ćwiczeniami.
Przetrwałam już kilka napadów, którym nie uległam
Podbudowałam się psychicznie
Inaczej walczę ze stresem
Bardziej celebruję posiłki
A gdy pojawia się głos.. głód.. nie polemizuję z nim, tylko odwracam jego uwagę.
Narazie wygrywam.
36 dni bez kompulsów
7kg mniej
i wiem, że się nie poddam, bo szkoda byłoby mi tego co osiągnęłam
Wyrzuciłam to z siebie. Jest mi lżej, i mam nadzieję, że zainspiruję Was do walki..
i może ktoś z was zauważy u siebie niepokojące objawy i zgniecie je w zarodku za nim będzie za późno..
Walczmy razem! Ktoś tu już napisał, że nie pozwoli by coś bez mózgu nim sterowało. Ja też nie pozwolę.
Dopóki walczysz jesteś wygranym, ale nie myślcie, że to takie proste..
Poniżej okrojona historia mojej wagi na zdjęciach:
- Dołączył: 2010-06-22
- Miasto: Warszawa
- Liczba postów: 52
9 lutego 2011, 14:11
Zatkało mnie... Dziękuję Ci za ten tekst, za opisanie swojej historii choroby i walki z nią. Nie muszę powtarzać za innymi, że przeszłam/ przechodzę przez to samo piekło, co i Ty. Wiem, jak bolesne są upadki, jak wyniszczająca jest ta wieczna walka z obsesją jedzenia. Robiłam/ robię tak samo, jak Ty- kupuję słodycze w ilościach większych, niż jest mi to potrzebne i jem, żeby się nie zmarnowało, nawet, jeśli rozboli mnie brzuch i przytyję. Koszmar. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że nie mogę samej sobie ufać. Obiecuję sobie, że więcej się nie objem, a i tak, prędzej czy później, ląduje w cukierni. Kiedy to się skończy, czy można się z tego całkowicie wyleczyć? Miewam kilkutygodniowe, a nawet kilkumiesięczne okresy wyciszenia, kiedy autentycznie nie chce mi się jeść i nie mam żadnych kompulsów, ale teraz one znowu powróciły i trzymają w szachu od ponad miesiąca. Walczysz... i ja też. Nie dajmy się, cholera. Damy radę! Ty, ja i my wszystkie.
- Dołączył: 2010-04-04
- Miasto: Katowice
- Liczba postów: 1055
9 lutego 2011, 16:00
pewnie, że damy radę.. czy można się całkowicie wyleczyć? chyba nie.. jak z innymi uzależnieniami..
ale mówi się, że gdy ktoś wytrzyma 3 lata nie ulegając kompulsom to może poczuć się zdrowy, i dopiero duży szok, duża zmiana emocji może je na nowo obudzić.. a mogą nie pojawić się już nigdy
14 lutego 2011, 13:06
Uważnie przeczytałam to, co napisałaś. Powiem Ci tyle, że nie jesteś z tym sama, dużo osób ma takie problemy. To, co opisałaś, to historia uzależnienia od jedzenia, które przybiera różne formy. Ja również należę do osób uzależnionych:-) W tej chwili cieszę się 8-miesięcznym okresem bez kompulsów. Na początku też liczyłam dni bez kompulsu, cieszyłam się z tygodnia bez nich, potem było 15 dni, miesiąc, trzy miesiące... Wiele lat trwało, zanim wpadłam na to, że jestem uzależniona od jedzenia i zanim zrozumiałam, co jest moim zapalnikiem. Mianowicie, jest to niestety odchudzanie:-) Myślenie o diecie, redukowaniu masy ciała, liczeniu kalorii. Od 8 miesięcy nie odchudzam się i dlatego funkcjonuję z jedzeniem normalnie - nie chudnę, nie tyję i chociaż mam znaczną nadwagę, wreszcie czuję się lepiej, tak jakby ktoś mi zwrócił zdrowy rozsądek i jasność umysłu. Zaczynam mieć wreszcie energię do życia, chęć do ruchu. Przedtem wyglądało to wszystko dość podobnie jak u Ciebie. Na przemian jedzenie w ukryciu, odchudzanie się, a potem nagradzanie za schudnięcie, odrabianie kilogramów, wytłumaczenia miałam prawie takie same jak ty, miałam ciągłe skoki wagi, nie było w moim życiu żadnego okresu stabilności i spokoju - albo byłam w trakcie odchudzania, albo w trakcie ciągów jedzeniowych, albo w trakcie przerwy przed kolejnym odchudzaniem. Aż mi się robi przykro, jak sobie pomyślę, jakim wielkim obciążeniem dla mojego organizmu musiało to wszystko być. Jak bardzo się ze sobą latami szarpałam nie mając świadomości, że odchudzanie to taka podświadoma kara za skutki nałogu (czyli nadwagę), a nie leczenie samego nałogu. Niestety tym sposobem oczywiście do niczego się nie dojdzie, bo problem jest znacznie głębszy i zaczyna się gdzie indziej, cyferki na wadze to tylko skutek.
Dla mnie odchudzanie jest wykluczone. Nie wiem na jak długo i nie zastanawiam się nad tym. Staram się zdrowo i racjonalnie odżywiać, i to jest ok, to nie wywołuje we mnie kompulsów. Być może wszystko z czasem zacznie się normować tak jakby przy okazji powrotu do normalnego stosunku do jedzenia. Powodzenia i trzymam kciuki za wszystkie osoby z problemami tego typu.
15 lutego 2011, 00:07
Przeczytałam wszystko od początku do końca i rozumiem Cie w 100%. Wiem jak kompulsy potrafią wykończyć psychicznie. Sama od zawsze mam problem z akceptacją swojego wyglądu (nigdy nie miałam nadwagi, ale zawsze więcej ciałka) W gimnazjum postanowiłam się odchudzić i schudłam 13 kg w 1,5 miesiąca na diecie 1000 kcal (rzadko kiedy dobijałam do tysiaka) i codziennie po 2 godziny ćwiczeń. Byłam w siódmym niebie. Potem nadszedł czas egzmainów gimnazjalnych. Po nich zaczęły się kompulsy, bo ja głupia usprawiedliwiałam się, że zajadam stres, a to była tylko wymówka. Podczas diety uzbierałam chyba 200 zł, a potem w niecały miesiąc to wszystko wydałam na słodycze. Ja sama nie wiedziałam co się ze mną dzieje, jadłam tyle, że mnie brzuch bolał do tego stopnia, że nie mogłam normalnie funkcjonować, robiło mi się słabo. W szkole wszyscy zauważyli, że schudłam, koleżanki nawet były zazdrosne, smiały się, ze jem tylko marchewke dziennie. Było mi przykro, a gdy przytyłam po miesiącu wiedziałąm, że one to zauważyły i pewnie się z tego cieszą, chociaż nie powiedziały mi tego wprost. Więc jak już wspomniałam z 53 kg wróciłam do 64 kg w jakiś miesiąc. Najgorsze było to, że ja widziałam, że waga rośnie, ale nie potrafiłam się powstrzymać. Całe wakacje jakoś wytrzymałam z tym 64 kg i bez jakiś większych napadów, ale to pewnie dlatego, że spotykałam się z chłopakiem, który mi się podobał - stres, chciałam mu się podobać. Potem przestaliśmy utrzymywać ze sobą kontakt. Poszłam do liceum ważąc 64 kg, nie wyglądałam rewelacyjnie, ale też nie jakoś tragicznie. Jednak była to dla mnie porażka, bo chciałam zacząć nową szkołe jako nowa ja, szczuplejsza i pewniejsza siebie. I wtedy powiedziałam sobie, że skoro mi się nie udało to już wszystko stracone. Zaczęłam codziennie po szkole chodzić do sklepu i kupować, często zjadałam wszystko zanim przyszłam do domu, a kiedy wiedziałam,że w domu ktoś jest, to chodziłam do parku i tam wszystko wpieprzałam. Podbierałam rodzicom z portdela pieniądze, bo już nie miałam, zrywałam się z lekcji, żeby tylko zjeść. Potem płakałam, postanawiałam, że idę na dietę, następnego dnia znowu to samo. Zawsze, ale to ZAWSZE jadłam w samotności. Nie mogło być nikogo przy mnie, przy innych jadłam tylko dietetyczne rzeczy, w szkole też. Dobiłam do 72 kg. Przestałam dbać o siebie, wychodziłam do szkoły nieuczesana, nieumalowana. Najgorsze byłot o, że chłopak z którym się wtedy spotykałam mieszka niedaleko mnie (ta sama droga do szkoly- nie chodzimy do tej samej) wychodzilam pozniej z domu, zeby nie spotkac go na przystanku i spoznialam sie przez to na lekcje, chodzilam okreznymi drogami, zby nie spotkac nikogo znajomego, bo balam sie, ze pomysla jaki ze mnie grubas sie zrobil. Mama w tym czasie schudła na dukanie 10 kg i oferowała mi swoje za duże spodnie, bo na mnie będą w sam raz. To mnie jeszcze bardziej dołowało, że mojej mamie się udąło, a ja nie mogę schudnąć i jeszcze jakieś jej stare, za duże spodnie musze nosić. Każda wizyta w sklepie z ciuchami kończyła sie płaczem i w efekcie szłam się nażreć. Potem 3 psychologów z czego każdy do dupy. W końcu tata znalazł mi dobrego psychologa, który jakoś opanował sytuację i pomógł mi z tego wyjść (tzn. nadal siedze w tym bagnie, ale przynajmniej juz nie jest tak beznadziejnie) Schudlam chyba do 60 kg znowu na niskokalorycznej diecie, potem znowu kompulsy- 66 kg. Potem dukan i 54645634 innych diet, waga szaleje między 60-70 kg. Wizyty u psychologa, diety, kompulsy - całe moje życie tylko w okół tego. Teraz opanowałam kompulsy typu idę do sklepu i kupuję wszystko, co wpadnie mi w ręce. Czasem mam napad w domu, ale znacznie mniejszy. Jestem tym zmęczona, mam dosc tych diet i napadow.
- Dołączył: 2010-04-04
- Miasto: Katowice
- Liczba postów: 1055
15 lutego 2011, 05:04
dziękuję, że podzieliłyście się ze mną waszą historią.. spotkałam tu wiele dziewczyn- walczących, wygranych, przegranych..
Pomóc możemy tylko sobie na wzajem.. bo nikt z naszego środowiska tego nie zrozumie.
Ja wierzę, że się uda :)
nenne podziwiam, że potrafiłaś przestać się odchudzać.. ja nie mogę..
toffy.. na bagnie to my jeszcze długo posiedzimy.. ja jestem na podobnym etapie, jest lepiej, ale jeszcze nie jestem zdrowa.. też jestem zmęczona.. chciałabym w końcu żyć normalnie i normalnie wyglądać..
15 lutego 2011, 14:08
Speranza, bardzo trudno mi przyszło przestać się odchudzać. Tym bardziej, że nie jestem osobą, która ma 3 kg nadwagi, tylko o wiele wiele więcej i mam uzasadnione argumenty, żeby się odchudzać - to nie jest tylko kwestia kosmetyczna. Na początku, gdy starałam się zmienić myślenie, miałam coś takiego, że jak np. przez tydzień nie miałam kompulsów i nie myślałam o odchudzaniu, to nagle po tym tygodniu stwierdzałam - no to już wszystko ok, już mogę się znowu odchudzać. Ale siłą powstrzymywałam się przed tym, wiedziałam że to grozi powrotem do obżarstwa. Dopiero z czasem przestałam czuć przymus liczenia kalorii, planowania całego życia pod jedzenie, ciągłego wchodzenia na wagę.
W moim przypadku zaprzestanie odchudzania to jedyny sposób powrotu do normalności i dzięki temu już aż 8 miesięcy (czasem nie chce mi się wierzyć że tak długo) żyję normalnie, bez tego chorego przymusu. Moja duża nadwaga jest oczywiście niestety wynikiem kompulsów i nie jest dobra dla zdrowia, ale najpierw muszę uleczyć psychikę, bo w przeciwnym razie cała ta historia będzie się w kółko powtarzać. Co mi przyjdzie z tego, że nawet zrzucę 10 kg, wytrzymam reżim przez jakiś czas, skoro potem przytyję 20 kg? Ale muszę powiedzieć, że dużo czasu zajęło mi dojście do takich wniosków. Kiedyś w ogóle nie sądziłam, że mogę być uzależniona, myślałam że po prostu jestem łakomczuchem i mam słabą silną wolę;-) Ale kiedyś weszłam na stronę anonimowych żarłoków i z bólem stwierdziłam, że odpowiadam "tak" na prawie wszystkie pytania z ich kwestionariusza, na podstawie którego się stwierdza, czy ktoś jest uzależniony. Potem poczytałam sporo wypowiedzi ludzi z takimi problemami, i wszystko to wygląda u mnie bardzo podobnie, a pod niektórymi wypowiedziami mogę się wręcz podpisać.
Oczywiście to nie jest tak, że w ogóle nie pojawiają mi się w głowie myśli i tematy o odchudzaniu, przecież zaglądam na Vitalię, a tutaj nietrudno zetknąć się z tym tematem, ale wszystko jest ok, gdy nie odnoszę tych myśli do siebie. Mogę bez problemu rozmawiać z koleżanką o jej odchudzaniu czy ogólnie o zdrowym odżywianiu i sporcie, tylko że skupiam się na tym w odniesieniu do niej, nie do siebie samej. Wchodzenie na Vitalię też nie przyprawia mnie na szczęście o problemy kompulsowe:-) Jakiś czas temu, przed moją, nazwijmy to, 8-miesięczną "abstynencją" od kompulsów miałyśmy tutaj z kilkoma dziewczynami założony wątek o kompulsach, po prostu rozmawiałyśmy tam o naszej przypadłości i mogłyśmy się wyżalić, wzajemnie zrozumieć i to mi bardzo dużo dało, bo zrozumiałam, że nie ja jedna się z tym borykam i że można sobie jakoś z tym radzić, nauczyć się żyć.
Faktem jest, że innym jest bardzo trudno zrozumieć naturę kompulsów. Zdrowy człowiek w ogóle nie rozumie, jak można mieć taki silny przymus jedzenia. Oni uważają, że skoro nikt nad tobą nie stoi i nie wpycha ci jedzenia do buzi, to przecież możesz się powstrzymać. Dlatego kompulsywnym żarłokom jest tak ciężko np. w święta, podczas wizyt, obiadów rodzinnych itp. Zazwyczaj jest tam masa rzeczy, które mogą być naszymi zapalnikami i wywołać kompulsy, ciągi jedzenia, ale gdy odmawiamy, nikt nie rozumie - przecież jeden kawałek ciasta nie zaszkodzi. To fakt, że osobie bez tej przypadłości 1 czy nawet 2 kawałki nie zaszkodzą, po prostu trochę się może przeje, ale organizm potem w naturalny sposób trochę zmniejszy apetyt i wszystko się wyrówna. A w naszym przypadku może być tak, że ten jeden kawałek wywoła potem lawinę. A przecież nie będziemy publicznie tłumaczyć w dużym gronie "a bo wiecie, jestem kompulsywnym żarłokiem", bo to jest po prostu poniżające.
Całe szczęście, mam zrozumienie najbliższych osób - mamy i męża. Nie udzielają mi jakiegoś konkretnego wsparcia, bo obecnie nie ma takiej potrzeby, radzę sobie sama, ale zawsze mnie wysłuchają i starają się zrozumieć, chociaż sami czegoś takiego nigdy nie przeżywali.
Jest jeszcze coś, co mi bardzo w tym wszystkim pomogło - przestałam dążyć do tego, żeby być perfekcyjna w każdym calu. Myślę, że jestem teraz wobec siebie bardziej wyrozumiała, akceptuję fakt, że mam też słabości, że nie ze wszystkim sobie radzę. A nie radzę sobie właśnie z nałogiem jedzeniowym. Zrozumiałam też, że muszę przestać się ze sobą samą szarpać. Zaakceptowałam to, że jestem nałogowym żarłokiem. I teraz w pewnym sensie nie walczę z nałogiem bezpośrednio, tylko staram się go obchodzić. Dużo przydatnych wskazówek wyczytałam właśnie na stronie anonimowych żarłoków, na podstawie tego jak inni sobie z tym radzą.