wczorajszy dzień miałam zaplanowany co do minuty. Po butka, śniadanie, rowerem do pracy, 8h pracy, potem szybko rowerem do domu, prysznic, lekarz, siłownia, nauka, spanie. I co z tego wyszło?
Jak zwykle lepiej nie planować. Najpierw rano nie umiałam wstać z łóżka (w nocy u Nas była okropna burza po prostu masakra spać się nie dało).
Jak zwykle lepiej nie planować. Najpierw rano nie umiałam wstać z łóżka (w nocy u Nas była okropna burza po prostu masakra spać się nie dało).
Zresztą wczorajsza pogoda też średnia była więc z roweru były nici. W pracy jak to w pracy standart zamiast 8h to 10h - ledwo zdążyłam do lekarza dojechać.
Ale z siłowni nie zrezygnowałam. Poszłam (choć nigdy wcześniej tak późno tam nie zaglądałam). Był pełen trening i nawet udało mi się coś poczytać. W trakcie jazdy na rowerku przeczytałam wszystkie slajdy z prezentacji na dzisiejsze kolokwium (ale i tak nic nie umiem :o( jak je zaliczę to będzie kolejny cud nad Wisłą).
Z siłowni odebrał mnie mój mąż i zabrał do knajpki (no bo przecież mecz jest), no więc poszłam. Mężuś zjadł makaron z jakimś sosem a ja powstrzymałam moją chęć na pizzę i inne nie dozwolone rzeczy i wzięłam sałatkę z sosem jogurtowym - jestem z siebie dumna :).
A więc moje wczorajsze menu wyglądało tak:
Śniadanie: 2 frankfruterki + 3 kromki chleba SONKO
2 śniadanie: 0,5 kg truskawek
2 śniadanie: 0,5 kg truskawek
Obiad: zapiekanka z łososiem i ziemniaczkami (PYCHA)
podwieczorek: połówka małej ćwiartki arbuza
Kolacja: sałatka - kurczak grillowany, mieszanka sałat, pomidor, ogórek, jakiś serek pleśniowy taki starty, cebulka i nie wiem co tam jeszcze w środku było i do tego sos jogurtowo-ziołowy.
O dzisiejszym dniu napiszę wieczorem, bo nie mam pojęcia jak się on potoczy.