Na początku może się przywitam. Jestem nowa :). Dopiero zaczynam, więc zapał jest szczytowy. Choc do tej pory zawsze tak była, a po 3 dniach uciekał do mysiej dziury. Na rozpoczęcie diety cieszyłam się już od piątku (ale z racji wyjazdu weekendowego postanowiłam rozpocząć ją w poniedziałek). Jeszcze wczoraj po powrocie z wyjazdu poleciałam wieczorem na zakupy zostawiając mojego biednego, zdezorientowanego męża samego z trojgiem żądnych krwi pociech. Zapomniałam dodać, że moje piękne dzieciątka już drugi miesiąc biegają z zielonym niczym wiosenna trawka gilem o długości po sam pępek. Tak więc całą w skowronkach wróciłam z zakupów i nie mogłam się doczekać dnia dzisiejszego.
O ja naiwna...
Rankiem bladym wyciągnęłam moją oblepioną zieloną mazią kompanię z łóżeczek oceniając fachowym okiem, że ze żłobka jednak nici... Małżonek dziś ostatni dzień na urlopie, więc mogę go trochę wykorzystać... (ale bez przesady! chciałabym żeby moje dzieci przeżyły). Pomyślałam - spokojnie na 13 jadę do pracy więc zdążę sobie wszystko przyszykować. I nagle oświecenie! W żłobku dziś jest Mikołaj. Szybki telefon: "tak, znowu chore, ale czy moglibyśmy je przyprowadzić chociaż na Mikołaja? Dziękuję, a o której święty przyjdzie? Aha, ok. 10 - będziemy". I trzeba było nabrać rozpędu: przygotowac sobie omlet na śniadanie, zjeść omlet na śniadanie, przewinąć pieluchy młodszym, zrobić sniadanie starszemu, nakarmić mleczkiem bliźniaki, przebrać bliźniaki, ubrać starszego, ubrać siebie (w miedzy czasie 20 razy wytrzeć gile), odciągnąć gila z nosa, podać lekarstwa, ubrać kurtki czapki, rękawiczki, szaliki i 6 bucików, wrzucić szybko jakąś szmatę na siebie i... o zgrozo... 9:30. A wiec biegiem, wrzucamy dzieciarnię do samochodu i zawozimy. Ufff. Zdążyliśmy. A w zasadzie to Mikołaj się trochę spóźnia. 0,5h później przyszedł. No to oddaliśmy pociechy, siedzimy w szatni i czekamy. O 11:00 diablątka były ponownie w naszych ramionach. A więc znowu: ubrać kurtki czapki, rękawiczki, szaliki i 6 bucików... i do domu. Pędem! Bo musze obierać cytrusy do sałatki cytrusowej. Upierdzieliłam się grapefruitem po same pachy, łapiąc jednocześnie siatkę mandarynek, które ściągał na siebie z blatu kuchennego Bliźniak nr 1. (Na szczęście Bliźniak nr 2. maltretował w tym czasie psa więc miałam trochę luzu ;)).
Postanowiłam dyplomatycznie nie dostrzegać tego syfu, który rozpanoszył mię w domu po wczorajszym powrocie licząc po cichu na to, że puzzle, albo walizka kopną mojego męża w du...w tyłek i postanowi jes gdzieś upchnąć. Zaczęłam pichcić obiadek. A nie! Przepraszam! Lunchbox! I obiadek też. Zmusiłam ślubnego, o ja niedobra aby sam nakarmił i położył młodszych spać. Starszemu podsunęłam puzzle. I szybko, szybko: makaron, pieczarki, brokuły, rozmaryn, bazylia, pieprz, koncentrat, czosnek jogurt. Namieszałam, doprawiłam, podzieliłam i mam: lunchbox i obiadek. Zapakowałam w dwa osobne pudełka. Resztę wyłożyłam na dwa osobne talerze i podsunęłam mężusiowi: żryj :P nic innego nie będzie. Mój mąż mnie kocha więc powiedział, ze smaczne ;). Powrzucałam wszystko do torby, zapakowałam laptopa i uciekłam do pracy. Siedzę i rozkoszuję się ciszą. A już za 1,5 h - obiadek ;).
To był spokojny i przyjemny dzień. Sielanka :) Hardcore zaczyna się jutro. Mąż wychodzi o 6:30 do pracy, wróci w środę o 15:00. Będzie, będzie zabawa, będzie się działo... i znowu nocy będzie mało...
Ale dam radę! I będę superlaską, supermamą trzech synów :D
kawonanit
7 grudnia 2015, 16:00To się nazywa organizacja :) Powodzenia w gubieniu kilogramów!!! :)
Ja20155
7 grudnia 2015, 15:09Mega mama, mega pozytywna, dawno nie czytałam wpisu od deski do deski. Podziwiam Twoją postawę i zazdroszczę opanowania:) pozdrawiam buziak