Ciągle jeszcze żyję wspomnieniami z Singapuru. Nic dziwnego, zrobił na mnie ogromne wrażenie. Koszt tygodniowego pobytu, wypróbowywanie wszystkich smakołyków oraz napojów alkoholowych, nie był aż tak wysoki jak podejrzewałem. Tylko 2,5 kg! Na szczęście udało mi się prawie wszystko zrzucić w tym tygodniu.
Często wspominam służbową kolację. To chyba najdziwniejsza kolacja w moim życiu ( na szczęście sam nie musiałem płacić, bo chyba bym poszedł z torbami ) i niesamowite doświadczenie.
Kolacja odbyła się w Raffles Hotel jednym z najstarszych hoteli w mieście. Czułem się mocno nie na miejscu. Na co dzień nie mam okazji jadać w takich przybytkach. Wiedziałem, że jestem tylko gościem, ale same ceny z karty menu odbierały przyjemność jedzenia. Do tego czułem się kompletnie nieswojo. 5 osób obsługi latało cały czas wokół stolika. Nawet do podawania wody mieli specjalną panią! Biorąc pod uwagę absurdalnie wysokie ceny myślałem, że pęknę z przejedzenia. Niestety wyszedłem z kolacji lekko głodny. A oto co nam podano:
1. Przystawka - ośmiorniczka na ciepło. Danie mikroskopijnej wielkości. Chyba dałbym radę wciągnąć to na 2 kęsy. Nie bójcie się, powstrzymałem się i jadłem powoli, jak na "znafcę" przystało.
2. Zupa - krem z dyni pod chmurką. Dietetyczna, bardzo delikatna zupka.
3. Danie główne - stek.
Do tego 2 kieliszki czerwonego wina. A właściwie 1,5 cm wina w ogromnym szklanym pucharku. Nie wiem, czy było tego chociaż ze 100 ml w jednej porcji.
Po kolacji udaliśmy się do hotelowego baru, aby wypić Singapore Sling. To najbardziej znany koktajl w tym mieście. Można go wypić wszędzie, ale podobno jedyny oryginalny jest oczywiście tylko w Raffels Hotel. Reszta to podróby .
Chciałem tu wkleić przepis na ten koktajl, ale w internecie znalazłem tyle różnych wersji, że sam nie wiem, która jest prawdziwa.
Ten wieczór, to chyba jedno z najbardziej niecodziennych wydarzeń kulinarnych w moim życiu. Oczywiście, nie chodzi mi o same potrawy, które można bez większego problemu zamówić nawet w Polsce, ale cała ta otoczka z kelnerami kłaniającymi się w pas. Kucharzem przybiegającym ze stekiem w ręku, aby spytać, czy się podoba, panią rozkładającą serwetę na kolanach. Chyba jeszcze wnukom będę opowiadać.
Po kolacji nie podjadałem. Ale skoczyliśmy z kolegami do zwykłego baru na parę piwek w normalnej cenie, pitych w atmosferze bez nadęcia.