Ponownie przywitałam stare kąty, zakurzone po miesiącu bardziej niż by wypadało. Jutro jakieś święto i dzień wolny od pracy. Obudziła mnie mocna dawka słonecznego światła o godz. 6.15 i nie pozwoliła z powrotem zasnąć. Dzień się więc dłuży i ciągnie a ja nie potrafię się odnaleść. Praktycznie nic dziś nie zrobiłam. Na zmianę siedzę i leżakuję. Rozpakowałam pół walizki, zrobiłam pół zupy (wywar:-) i wyeksmitowałamTomka z połowy jego szafki na ubrania, tzn. przeznaczyłam jedną półkę na pościel i ręczniki. Czyli aktywność na pół gwiadka. Z jedzeniem podobnie. Mam tu tyle roboty, ze najchętniej nic bym nie robiła. A pomyślałam: kawka i vitalia mnie zainspirują, to czekam... Zwaliłabym na Tomka winę ale to nie przejdzie, bo on tylko nie dokończył kafelkowania w łazience i odpowiada za tamten bajzel. A ja tkwię jeszcze w klimacie wielkanocnym, na oknie ozdóbki z kurczaków, na stole obrus świąteczny a na balkonie resztka mazurka.
Poranne ważenie dowiodło, ze przytyłam. 72,8 kg to będzie dobry kilogram do przodu. W sumie spodziewałam się wyższej liczby. Odchudzanie zaczynam teraz. Rower przebadam jutro, zebym mogla dojechać do pracy. Nie bardzo myślę o jedzeniu, co uważam za dobry omen, bo do tej pory kwestie odchudzania kojarzyłam z jedzeniem, planowaniem jedzenia, gotowaniem/przygotowywaniem jedzenia i ogólnie z żarciem. Teraz bym sobie życzyła mniej o jedzeniu w ogóle myśleć/pisać/mówić. I mniej jeść po prostu. Następnie wstaję i idę do kuchni dokończyć zupę, żeby jej potem nie jeść oczywiście.
calineczkazbajki
9 czerwca 2014, 15:38Zupe jedz :P
fiona.smutna
9 czerwca 2014, 06:28:) powodzenia:)))) Wielkanocnie u Ciebie powiadasz? :)