Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
...różne takie perypetie...
18 lutego 2011
zakupy wcale jednak nie były najwazniejsze. Chodziło mi wyłącznie o chronologię. Nastąpiła środa a wraz z nią moje pokręcenie w okolicy krzyża, dzięki czemu miałam chorobliwie długi weekend. Owinąwszy ciepłymi sweterkami posmarowane maścią cześci pleców siedziałam sobie w domu łykając tabletki przeciwbólowe i antyzapalne. I wtedy nadeszła wiadomość, dzięki ktorej pojaśniało po widnokrąg. Nie wspomnę o sporym ładunku emocji, co to trafiają prosto w żołądek i każą znaleść najprostszą drogę do kibelka i pędzić, nie pamiętać o jakiś tam placech co bolą... Otóż dostałam cynk, że znaleźli sie napaleńcy na nasze mieszkanie... bardzo poważnie zainteresowani. W piątek mieliśmy już wynegocjowaną cenę, w sobotę ostatnie rodzinne oględziny nabywców oraz umówiony termin u notariusza... i mieszkanie PRAWIE sprzedane. I tutaj owo PRAWIE jest dokładnie takie jak w znanej reklamie. Gdyż w poniedziałek nastał schyłek radosnej mojej sraczki, jakże przy tym odchudzającej! bo się szanowna klientela roz... kurwa!..myśliła a to za sprawą owej wycieczki sobotniej, co to w niej udział brali TEŚCIOWIE, którzy raczyli miłej koleżance odradzić kupna takiego cudnego mieszkanka, jak nasze. Po kiego za przeproszeniem, grzyba, fatygowali swoje jestestwa na nasze urocze 11 piętro, zasiewając ziarno wątpliwości. Niepotrzebnie, powiadam, bo kto mieszkanko od nas kupuje ten król a kto nie kupuje ten syf. I basta.
megimoher
1 marca 2011, 22:21co za styl, co za opowieść!