Dziś zdarzyły się dwie skuchy, które skończyły się całkiem fajnie.
To dopiero drugi bieg po 2-tygodniowej przerwie (kontuzja), więc na początku jeszcze szło ciężko. Do tego na ósmym km jednej z moich ulubionych tras, na leśnej drodze prowadzącej do stadniny koni pojawił się szlaban i napis „teren prywatny wstęp wzbroniony”. Trudno myślę, no big deal, obiegnie się i skręci przy najbliższej okazji. Okazało się to jednak wcale nie takie proste, mimo użycia kompasu w zegarku. Albo lądowałem na bagnach, z których trzeba się było wycofywać, albo ścieżka się kończyła w nieprzebytej gęstwinie, albo na czyjejś posesji z tabliczką „uwaga złe psy”. W końcu na skróty przez zarośnięte pole dobiegłem do dobrze mi znanej drogi... krajowej, po której śmigam treningi rowerowe. Wyszło kilka nieplanowanych kilometrów, ale także fajna nieplanowana przygoda na nieznanych jeszcze ścieżkach. Jak na początku biegło się raczej ciężko, tempo 5:50, to od momentu tego nieoczekiwanego zwrotu akcji noga zaczęła wreszcie podawać. Tętno gładko podskoczyło, tempo też, wszedłem w dobrze znany flow i zacząłem żałować, że nie ma czasu na kolejną piątkę. Wróciłem ubłocony jak nieboskie stworzenie i zmęczony, ale z bananem na twarzy. Tak więc nie ma tego złego :)
A po powrocie druga zła wiadomość: w kranie zimna woda, nie ma jak wziąć prysznica, a tu z człowieka pot aż kapie. Zdesperowany zdecydowałem się jednak na kilka minut morsowania i okazało się, że świetnie mi to zrobiło, a i śniadanie już dawno nie smakowało tak dobrze. I dlatego mogę to podsumować tylko w jeden sposób...
kutkutdak
23 kwietnia 2014, 17:33Piękne przygody - dwa dni później miałam podobnie. :) No może oprócz zimnej wody w kranie. Ale i stadnina była i bagienko, w które się władowałam rowerem - zaraz potem wjazd do jakichś ludzi na podwórze... Psy na szczęście niewielkiego formatu i widocznie dostały jakieś wielkanocne przysmaki, bo nie chciało im sie za bardzo gonić. ;) Przyjemne świateczne 60 km. :)