Półtora tygodnia temu miałem przyjemność uczestniczyć w Ekstremalnej Drodze Krzyżowej. Pozwolę sobie pominąć wątek religijny, a poprzestanę na tym sprawnościowym.
Ekstremalna Droga Krzyżowa to z założenia wyzwanie. Ma minimum 40 km i startuje się wieczorem, by maszerować całą noc. Jest to spore wyzwanie. Ponieważ przebiegłem parę maratonów postanowiłem sobie nieco utrudnić życie i wziąłem dość ciężki plecak na plecy.
Wspaniałe wydarzenie zarówno pod względem duchowym jak i sprawnościowym. Można się sprawdzić fizycznie. Ja zrobiłem kilka błędów, które kosztowały mnie wiele cierpienia pod koniec. Na początek wpadłem na pomysł, że skoro tak fajnie się biega w butach biegowych to i maszerować się będzie fajnie. Pomyłka. Okazało się, że już po kilku kilometrach buty zrobiły mi blazy (bąble, czy jak to zwał). Do tego miałem na sobie tylko jedną parę skarpetek - myślę, że dwie uratowały by mnie od powyższych niedogodności.
Droga była fajna wśród osiedli, ale również pól i lasów okolic Mysłowic. Tak jak wspomniałem końcówka była wyzwaniem - stopy, a w sumie podeszwy przy każdym kroku paliły żywym ogniem, do tego doszedł ból bioder - masakra. Gdyby nie moja towarzyszka podróży, która się przyłączyła w pewnym momencie i swoją obecnością mnie mobilizowała, to ta droga zajęłaby mi o wiele więcej czasu o ile w ogóle bym ją skończył.
Końcowy etap to było dosłowne koncentrowanie się na kolejnym kroku na zasadzie: lewa - prawa. Wymęczyło mnie to strasznie, ale było też wspaniałym przeżyciem. Całonocna wędrówka, często samemu albo w małej grupce.
Spodobało mi się na tyle, że planuję zrobić sobie wyprawę na podobnych zasadach, ale w górach.
Rano jak dotarłem do domu drzemnąłem się dwie godzinki i pojechałem na festiwal-konkurs piosenki w którym startowała moja córka. Wróciłem do domu późnym popołudniem. Jak padłem na łóżko to wstałem następnego ranka, w sumie na chodzie. W międzyczasie, kiedy rano spałem przed festiwalem, żona z córką poprzebijały mi blazy i w niedzielę byłem na chodzie. Za to na koncercie cały zespół córki się ze mnie śmiał - z tego jak chodzę :). Faktycznie było się z czego śmiać bo nawet nie można było tego nazwać chodem. W zespole w większości są moje byłe lub obecne uczennice sztuk walki.
Taka właśnie przygoda przydarzyła mi się ostatnimi czasy.
Domdom89
16 kwietnia 2019, 16:37Brzmi super. mimo, ze pod wzgledem religijnym byl zdecydowanie odpuscila to w samym takim marszu musi byc cos tez takiego duchowego hmmm, a w gorach to musi byc cudo. Ile ci zajal taki marsz? a z ciekawosci co napakowales do tego plecaka, zeby byl ciezki? ;DDD
Sheng2
17 kwietnia 2019, 07:16Wiesz na EDK chodzą nie tylko wierzące osoby - to dość uniwersalna koncepcja dająca przeżycia każdemu nie tylko wierzącemu. W górach zobaczymy jak pójdzie ale myślę podobnie do Ciebie że będzie cudo :). Cały marsz zajął około dziesięciu godzin. Co do plecaka to po pierwsze wziąłem duży a potem już poleciało. Wziałem za dużo wszystkiego, wody, ubrań i jedzenia - z pełną świadomością że jest tego za dużo ale głupio było po prostu wrzucić ciężarki ;)
Lexie_1983
16 kwietnia 2019, 16:36Pełen szacun. U nas EDK miała długość 21 km, czyli połowa Twojej trasy. Ja na pewno nie dałabym rady. Pozdrawiam
Aziya
16 kwietnia 2019, 12:45To musiało być wspaniałe, głębokie przeżycie zarówno na poziomie zmagania się z fizycznymi trudnościami jak i w wymiarze religijnym. Pozdrawiam!