Legion XXIX stawił się na wezwanie, gotowy zetrzeć się z siłami własnych słabości, wspieranych przez nieubłagane oddziały czasu i przestrzeni. Niespodziewanie do wrogów dołączyły potężne siły upału. Wojownicy jednak stali gotowi na bój. Nowicjusze nieświadomi czekającego ich bólu i cierpienia, weterani myślący, że wiedzą co ich czeka. W ostatniej chwili i ja dołączyłem do niezliczonych kohort wojowników. Ja z kolei myślałem, że po wiosennej bitwie z siłami zimna, wiatru, deszczu i gradu, nic nie może być gorsze.<?xml:namespace prefix = o ns = "urn:schemas-microsoft-com:office:office" />
Oddziały powoli ruszyły, a ja wśród nich. Szliśmy jak owce prowadzące na rzeź, jedni skupieni, inni radośni – wszyscy rządni zwycięstwa, ale jakże nieświadomi potęgi wroga.
Kiedy powoli ruszyliśmy do ataku udało mi się dotrzeć do moich towarzyszy broni. Było nas pięcioro, większość weterani, ufni w swoje siły. Jeden planował wykazać się w walce z własnymi słabościami, pozostali przetrwać nie przynosząc sobie hańby, a ja dotrzymać słowa.
Słowo rzucone frywolnie przy okazji pogawędki dla podniesienia ducha miało stać się ciałem. W etosie wojownika słowo to ważna sprawa.
Początek walki zapowiadał się całkiem nieźle. Radośni, pełni sił i nadziei pokonywaliśmy kolejnych wojów czasu i przestrzeni. Wojowników własnych słabości i upału jeszcze nie było na naszej drodze. Po pewnym czasie nasz waleczny wojownik ruszył wykonać swoją misję. Straciliśmy go z oczu życząc mu jak najlepiej. Moja towarzyszka broni, z którą związałem się słowem, toczyła coraz cięższe boje ze swoimi słabościami. Staraliśmy się ją wspierać jak tylko potrafiliśmy. Słabość wspierana czasem, dystansem i upałem chciała zniweczyć nasze wysiłki. Bój był zacięty – każdy walczył na swój sposób, wspieraliśmy ją naszymi umiejętnościami, emocjami, doświadczeniami i charyzmą. Każdy tym czym miał. Ona mimo ciężkich ran starała się nie upaść i czerpała od nas to, co dawało jej najwięcej siły. Upadła, nie raz, ciągle jednak wstawała by stawić czoła kolejnym falom bólu i cierpienia, upału i pragnienia.
Słowo rzucone frywolnie stawało się ciałem i nabierało ciężaru. Ja musiałem zrezygnować z własnych ambicji i planów, Ona musiała unieść brzemię tego, iż jej upadek będzie moim upadkiem, bo mimo kilku prób zrozumiała, że tym razem, w tej bitwie, naszych losów nie da się rozdzielić. Jako starzy towarzysze broni daliśmy sobie radę z słowem, które nas połączyło. Mimo, że wiele już z sobą przeżyliśmy nigdy w żadnej bitwie nie łączyło nas słowo. To było dla nas nowe doświadczenie, które w pewnym momencie, bynajmniej nie ułatwiało zaciętego boju jaki toczyliśmy.
Przyszedł w końcu czas trudnych decyzji. Czy towarzysząc naszej wojowniczce jesteśmy gotowi wszyscy trzej polec? Jasne, że tak. Tylko jaki to ma sens? Po kolejnej próbie, którą w tej bitwie musiałem przejść ustalono, że będę Jej towarzyszył do końca – jaki by on nie był, natomiast nasi pozostali towarzysze dostali zadanie pokonania wrogów. Pełni obaw o naszą wojowniczkę ruszyli by spróbować dopiąć swego i wyjść zwycięsko z tego okrutnego boju.
Walcząc ze słabościami, bólem i upałem widzieliśmy wielu – zbyt wielu, którzy nie podołali. Padli. Nie podnosiło to bynajmniej na duchu. Służby sanitarne miały pełne ręce roboty.
Teraz już w dwójkę, w pocie czoła pośród, bólu i łez z zaciętymi twarzami powoli pokonywaliśmy kolejnych posłańców naszych własnych i wzajemnych słabości, upału pragnienia i bezlitosnego dystansu. Mijaliśmy kolejnych, których losem był powrót do domu na tarczy. Już wiedzieliśmy, że i nas taki los czeka. Wiedzieliśmy tak jak Spartanie pod Termopilami, że nie dane nam jest wygrać tej bitwy. Nie miało to znaczenia – postanowiliśmy walczyć do końca, póki sił starczy, by pokonywać kolejnych wrogów.
Nie pamiętam.
Wiele nie pamiętam – to był bardzo trudny czas gdzie najważniejszym zadaniem było zapomnienie o własnych słabościach i bólu, by móc wspierać towarzyszkę broni.
Brnęliśmy coraz dalej, trup się ścielał coraz gęściej – pod drzewami, budynkami czy wprost na polu bitwy. Nasza klęska też zbliżała się nieubłaganie. Wraz z kilkoma innymi wojownikami z naszego legionu uparcie jednak nie chcieliśmy przyjąć tego do wiadomości.
W końcu potężny wojownik czasu i przestrzeni ciął potężnie. Upadliśmy – ale nie zginęliśmy, postanowiliśmy, że będziemy walczyć, choćby po partyzancku. Zdjęliśmy barwy legionu i tocząc partyzancką walkę, przyglądaliśmy się jak w polu potykali się nasi towarzysze niedoli. Nie wierzyliśmy w ich sukces z potężnym wojownikiem. O dziwo jednak – ten w końcu uległ. Znów mogliśmy przywdziać barwy XXIX legionu i ruszyć w otwarty bój. Wspierani sanitariuszami, którzy podążali krok w krok za nami pokonywaliśmy kolejnych przeciwników z herbem przestrzeni. Oddziały czasu zostały rozproszone i zniszczone. Poza przestrzenią walczyły jeszcze oczywiście słabości, a niemiłosiernego ostrzału nie przerywali łucznicy upału. Pod gradem strzał, w ogniu walki pokonywaliśmy niedobitki przestrzeni. W końcu ujrzeliśmy obóz wroga. Bitwa zbliżała się ku końcowi. Podziękowaliśmy sanitariuszce i z okrzykiem bojowym wycięliśmy w pień ostatnich wojowników przestrzeni.
Ostrzał upału osłab, słabości walczyły, ale w obliczu porażki czasu i przestrzeni nie miało to znaczenia. Odnaleźliśmy naszych towarzyszy broni – wszyscy, jak jeden mąż stali z tarczą, mimo, że mocno poranieni i ledwie żywi. Zwyciężyliśmy – każdy z osobna i wszyscy razem. Mieliśmy jednak o wiele więcej szczęścia niż nieprzebrane tłumy wojowników leżących u naszych stóp, których pokonali wojownicy słabości i upału w chwili dekoncentracji, tuż po tym jak pokonali czas i przestrzeń.