Hmmm. Maraton Wrocławski – trudno coś o nim powiedzieć. Mam wobec niego bardzo mieszane uczucia. Nie – nie chodzi o organizacje to było ok. Chodzi o mnie w tym maratonie. Plan był ambitny – pobicie własnego rekordu maratońskiego i to o sporo. Przygotowanie do niego było marne i raczej lekceważące w stosunku do dystansu który zamierzałem pokonać.
Nadszedł weekend biegu. Po pewnych komplikacjach dotarłem do Wrocławia i biura zawodów. Tam niemal natychmiast zlokalizowałem Gabrysię i spółkę. Odebranie pakietu chwila pogawędki i czas na nocleg. Noc miałem dość niespokojną – dotąd mi się to nie zdarzało w takim stopniu przed maratonami.
W końcu chwila prawdy – nadszedł dzień biegu. W miłym towarzystwie przygotowałem się do startu. Pierwsze kilometry w miłym towarzystwie zleciały szybko. Przed połówką spotkanie z dopingującymi dziećmi – bardzo miłe chwile. Plan na połówkę wykonany – 2:30.
Dalej zaczęły się schody. Towarzystwo pomknęło do przodu a ja zostałem sam ze sobą. Nie tak to miało wyglądać. W końcu przeszedłem do marszu – nie był to jednak tak rozpaczliwy marsz jak drzewiej bywało – był w tempie 9 min/km szło nieźle po pewnym czasie wpadłem na pomysł żeby potruchtać ale po kilkudziesięciu metrach łydki a szczególnie lewa wyjaśniła mi przy wsparciu mięśni o których istnieniu ledwie miałem pojęcie że nie ma zamiaru brać udziału w moich biegowych fanaberiach. Cóż miała przewagę skurczu więc nie dyskutowałem. Stopy też paliły żywym ogniem obtarte skarpetami z kilkoma gustownymi blazami (efekt biegania w butach o bardzo małym przebiegu). Starałem się utrzymać tempo i nie pozwolić się wyprzedzić innym piechurom. Cała okolica biegaczy już tylko maszerowała. Zbierałem siły i maszerowałem.
Cieszył fakt że marsz był w stałym tempie i nie był rozpaczliwą próbą dotarcia do mety a sposobem ukończenia biegu w takich a nie innych warunkach. Po 41 km zmusiłem się do truchtu – łydka za bardzo się nie buntowała. Pomalutku wyprzedzałem piechurów. Jeszcze na finiszu wyprzedziłem dwie osoby i meta.
Wynik 5:50 załamanie, złość że mogłem zacząć truchtać kilka kilometrów wcześniej, radość z ukończenia tego morderczego biegu.
W dodatku nie za bardzo miałem z kim dzielić radość pokonania siebie i dystansu.
Ta walka z dystansem zakończyła się znów remisem z delikatną przewagą na moją stronę.
Humor poprawiłem sobie dopiero dziś kiedy zorientowałem się że poprawiłem tegoroczny mój rekord netto.