U mnie dzisiaj 10 dzień. To już chyba taki zaawansowany początek diety. Choć z drugiej strony takie nic.
Wczoraj miałam mały kryzys, ale jakoś dałam radę. Dzisiaj jest już lepiej - mam nadzieję że tak pozostanie.
Nie mam normalnego stosunku do jedzenia. Do diety podchodziłam już wieeeele razy.
Teraz traktuję to jako hmmm... terapię? Tak poza tym, że chcę schudnąć.
Generalnie to albo jestem na diecie, albo... wpierdalam, jakbym nigdy więcej jedzenia miała nie zobaczyć
Próbuję wypracować - o ile się da, inny stosunek. Choć wygląda to tak, że staram się każdego dnia jeść jak człowiek. Bez obsesji na punkcie wszystkiego co wkłada się do ust.
Chciałabym wam polecić blog "wilczogłodna" - dla wszystkich, które mają problemy z zaburzeniami odżywiania - mowa głównie o bulimii ale z powodzeniem można to odnieść do kompulsywnego obżarstwa.
I wiece, trochę przez to, że uświadomiłam sobie, że mam problem. - Kiedyś było wiele łez, płaczu, odchudzanie i wpierdalanie naprzemiennie, przytycie do takiej wagi jaka jest teraz, nawet nieco większa.
Ostatnio miałam wyjebane, po prostu. Tak ze 2 lata. Co nie zmienia faktu, że problem nadal mam. Pozbyłam się tylko wyrzutów sumienia po wszystkim co wkładam do ust. Ogólnie taka bardziej wyrozumiała jestem dla siebie odkąd wyszłam z liceum
Ale fakt faktem - moje życie kręci się wokół tego, co mogę zjeść. Jak najwięcej. To chore. Wiele tracę. Same wiecie, ile się traci, mając na liczniku ponad 100. To duże niebezpieczeństwo. Przekłada się na wszystko.
No i traktując te 434754 podejście do diety w ten sposób, uświadamiając sobie problem, zapatruję się na nią trochę inaczej. Nie traktuje diety jako zadania - miesiąc, trzy czy tam nawet sześć i gotowe. Staram się raczej, aby każdy dzień wyglądał normalnie. Normalny posiłek, który zjadam, skupiam się na nim - a nie jak do tej pory, myślę o następnym i o wszystkim co uda mi się jeszcze wepchnąć.
I chciałabym tak cały czas. Bo wiem, że jeśli będzie jak zawsze - to będzie jak zawsze. To znowu zacznę wpierdalać i nigdy nie schudnę, nie będę miała możliwości przeżyć czegoś tak, jak ludzie ze zdrowym podejściem do jedzenia.
No i jeszcze jedno.
Wiem - jestem pewna, że zawalę. W końcu coś się stanie, zjem za dużo, może nawet się nawpierdalam. A może nic się nie stanie, tylko po prostu się nawpierdalam, w przypływie wyjebania.
Ale to normalne. Tak będzie. I to żaden koniec. To nie jest koniec diety. To walka. Z każdym dniem, z tym tzw wilkiem. Nie pozbędę się problemu - nigdy na tyle, by móc go ignorować. Bo wtedy wróci. Wszystko. Jak zawsze. Bo nie ma innego scenariusza.
Ale to nie powód do płaczu. Jest jak jest. Tak samo jak nie płaczę przez to, że wchodząc wczoraj na 6 piętro spociłam się jak świnia i siedziałam tak przy grupie. I lało się ze mnie. Jetem grubasem, naturalna kolej rzeczy. Znosić to będę pokornie, dopóki się ze sobą nie uporam.
Działajmy dziewczyny.
Iuventas
14 kwietnia 2016, 15:20Hahaha kochana miałam to samo :D Wciąganie jak odkurzacz wszystkiego, bo przecież nie jestem na diecie, a jeśli dieta miała być 'od jutra', to opychanie się wszystkim co niezdrowe, bo 'na zapas i przecież już nie będę tego mogła jeść'. Powodzenia i trzymam za Ciebie kciuki!! :)