Minęło już trochę czasu od ostatniego emocjonalnego wysrywu, więc nadszedł czas na kolejny, mniej emocjonalny - ale wciąż.
Piątek był wielkim dniem - był to start diety.
Zaczęło się dość niewinnie. Niby zwykła jajówa, ale z dodatkiem - UWAGA - rodzynek. Podchodziłam do tego raczej mniej zadowolona niż bardziej, ale uznałam, że sernik to to nie jest, więc tragedii być nie powinno. Okazało się, że była naprawdę dobra! Choć ledwo przechodziła mi przez gardło, tak jak woda. Ewidentnie miałam jakiś udar albo inne zaćmienie mózgu, bo o tyle o ile dotychczas nie miałam problemu żeby wypić zwykłą wodę czy zjeść coś do czego nie byłam przekonana, tak wtedy miałam wrażenie że jak to wypije/zjem to puszczę pawia.
Tak, to mój sneaky umysł robił mi żarciki. Bo dieta, bo to ważne, więc nagle z najprostszą rzeczą był problem. Na szczęście szybko się z tym uporałam, no i jak to lubi mawiać moja mama - wzięłam się w garść. Już w południe wszystko wróciło do normy. W któryś dzień, nie pamiętam dokładnie który, pojawiło się też uczucie napiętego brzucha. Czułam się jakbym nosiła tam kamienie. Być może to efekt tego, że zaczęłam jeść. Dotychczas były to dwa razy dziennie jak dobrze szło, no i z pewnością nie było to nic zdrowego (majonez my love!).
Dziś jest poniedziałek.
Nie wytrzymałam, stanęłam na wagę. Wczoraj. I dzisiaj też. Chciałam się upewnić, że that shit got real.
Dwie najważniejsze rzeczy - po pierwsze nie jestem głodna, a po drugie, wręcz nie mogę zjeść całych porcji. Myślałam że coś robię nie tak, ale mąż poszperał w internetach i ponoć osoby które jadły rzadko a tłusto tak na początku diety mają.
Jedzenie stało się po prostu jedzeniem. Podeszłam do tego bez większego przeżywania, niezależnie od tego czy jem kanapkę ze znienawidzonym niegdyś pomidorem czy też banana. Nie wszystko jest super (choć zdecydowana większość póki co jest naprawdę spoko!), ale nie czarujmy się, można albo narzekać, albo wymienić, albo po prostu zjeść to i mieć to za sobą. I tak przeciez chodzi tylko o to żeby dostarczyć organizmowi energii. Wodę pije jak nigdy w życiu, staram się pilnować tych 2l i choć to strasznie głupie, czuję satysfakcję jak mogę kliknąć w aplikacji kolejną szklaneczkę wody 🤪 Nie wiem też, czy tylko sobie wmawiam, czy po prostu zmieniłam podejście, czy też naprawdę jest inaczej - ale czuję więcej siły do robienia rzeczy i przeżywania dni. Jakoś tak lepiej się czuje. Na dzień dzisiejszy wszystkie dziwne dolegliwości minęły, nie powtórzyły się. Jedyny problem to koszty jedzenia, które poszybowały w górę okrutnie, aż boli. Nigdy aż tyle nie wydawaliśmy na zakupy, a wcale nie były jakieś szczególnie małe. Bycie fit jak widać kosztuje, nie tylko emocje, wyrzeczenia, ale też kasę. Kupę kasy.
Czuję spokój. Myślę o celu, ale nie tylko - teraz też widzę go. Pierwszy raz też cieszę się z upływających dni.
Zdecydowałam się też nie chwalić wszystkim, że postanowiłam coś zmienić. Wie mąż, wie mama. No i oczywiście użytkownicy tego portalu, ale tutaj jestem dość anonimowa. Oboje jednak dają mi ogromne wsparcie, choć oboje w zupełnie inny sposób.
Oficjalne ważenie w czwartek. Postaram się do tego czasu już nie sprawdzać, żeby sie zaskoczyć. Byle mile!
Ps. Okazało się, że w Niemcowni amarantusy i inne komosy ryżowe jak najbardziej da się dostać, trzeba tylko poszukać :)