Po wielu upadkach i całkowitym braku wzlotów, nadszedł ten czas.
9 lat, 20kg, jedno dziecko i jeden mąż później - jestem tutaj znów, ciekawa czy tym razem się uda.
Teraz jest inaczej, bo nie jestem z tym sama. Jest też i on - mąż. Ten, który pierwszy poczynił kroki w stronę wymarzonej wagi, którą w sumie posiadał, ale zaczął spotykać się ze mną, no i wiecie. Przez żołądek do serca i te sprawy.
Zgubił już parę kilogramów, więc stał się obiektem obserwacji i prawie motywacji. I choć (wstyd) nie za bardzo wierzyłam na początku, to zrobił to całkowicie sam i robi nadal! Co więcej, bez presji czy ciśnienia, pozwala mi żyć sobie obok dalej, bez trucia żebym dołączyła do niego. Dał mi dojść do tego że chcę samej, bez przekonywania czy zmuszania. No i zachciałam. No nic. Życzę sobie, abym i ja była tak silna jak on.
Wykupiliśmy dietę Vitalii dla par. Nie wiem jak to będzie z produktami bo mieszkamy w Niemczech, boję się że nie znajdę wszystkich potrzebnych rzeczy, bo wiadomo, zakupy robimy głównie w Lidlu, a tam to raczej same podstawowe rzeczy, żadne tam komosy ryżowe czy amarantusy. Póki co, uzupełnianie preferencji wygląda fajnie, choć kolorowe słupki powtarzalności mnie przytłoczyły i uznałam że fajnie będzie zacząć od emocjonalnego wysrywu w pamiętnik.
Tak więc siedzę sobie i czekam aż ON wróci z pracy, żeby pomógł mi z tym kolorowym dziadostwem i wybrał swoje 5 rzeczy których nie lubi. Młoda przewraca się słodko w łóżeczku, a ja się zastanawiam, jak do jasnej cholery mam stracić prawie 53kg. Fun fact, okazuje się że z jednej mnie na luzie można by zrobić dwie dorosłe osoby, albo nawet 2.5. Jezu. To już nawet śmieszne nie jest, ale mój pełny samoakceptacji mózg nadal nie uważa tego za coś złego. Kiedyś myślałam, że zaakceptowanie siebie jest mega ważne, że to da mi szczęście. No, dało. Ale jednocześnie zabrało mi motywację do odchudzania i chęci zmian, bo po co, skoro jestem spoko.
A jednak, jestem tu, analizuje te słupki i wyobrażam sobie jak to będzie znów mieć jedną brodę i jedną fałdkę. Damn.