Byłam w Barcelonie. Turystycznie. Przez tydzień nie liczyłam klorii, no bo jak. Ani wagi nie miałam ze sobą ani Vitaliusza :-)))
Jednak skurczony żołądek nie pozwolił jeść za dużo. Zaliczyłam paelę - zjadłam całą porcję, choć po 1/4 byłam w pełni nasycona... Ale co? miałam zostawić na talerzu?
Zaliczyłam parę tapas w cudnej knajpeczce popijając je miejscowym winem musującym Cava. Ale przede wszystkim zgrzeszyłam filiżanką czekolady w cafe Zurich, na La Rambla de Barcelona. Czekolada była warta grzechu. Takich smaków sie nie zapomina. Poza tym parę szklaneczek soku ze świeżych owoców na targowisku La Boqueria, jakieś mango, kilka mandarynek, pół ananasa i jedna tradycyjna katalońska czekoladka ... Ot wszystkie grzechy Barcelony. Za to od rana do wieczora byłam na nogach piechotą wzdłuż i wszerz przemierzając ulicę za ulicą. Wieczorem padałam jak betka a dzień zaczynałam od zażycia procha zmieczulającego ból pleców i stóp. I cóż? Ani przytyłam ani schudłam ...
Zatem pozwoliłam sobie na więcej i wczoraj podjadłam na urodzinach mojej dorosłej już córki a potem na imieninach przyjaciółki Krychy.
Dziś sie nie ważyłam. Rano zjadłam posypaną szczypiorkiem usmażoną na łyżeczce masła jajeczniczkę z jednego jaja od kury zielononóżki. Zagryzłam wafelkiem ryżowym. popiłam czarną kawą ze słodzikiem. Co dalej? jeszcze nie wiem. Ale niech żyje dieta 1000 kalorii!!!