Obiecałam sobie, że zrobię pierwszy wpis, kiedy waga zejdzie poniżej 90 kg. Dziś zobaczyłam 89,8. Zaczynając, nie przypuszczałam, że mi się uda. Byłam zniechęcona. Ostatnie próby kończyły się porażką i to totalną. Pomógł mi ktoś, wredny i złośliwy. Zaczęło się od zmiany diety. Jestem wegetarianką od ponad ćwierć wieku. Jadłam jednak za dużo, a szczególnie za dużo było węglowodanów w mojej diecie. Mój wredny ktoś zażyczył sobie, żeby przestała jeść wszystko co ma cukier i wszystko, co ma indeks glikemiczny większy niż 55, no i jeszcze koniec z produktami wysoko przetworzonymi. Żadnej białej mąki, białego chlebka, makaronów. No i grzecznie miałam mu wysyłać to co jem na pocztę, za każdym razem jak coś tylko zjadłam. Było strasznie. Okazało się, że chleb razowy jest zły. Miałam poszukać chleba z mąką pełnoziarnistą. Oczywiście mamrotałam, że się nie uda, że nie można, że on żyje w dużym mieście i całą masę innych powodów też znalazłam. A jednak udało, w Biedronce trafiłam na odpowiedni chleb. Chociaż według mnie chleba on nie przypominał. Kawałki czegoś ciemnego, pokrojone i zapakowane. Starczało na trzy, cztery dni, bo dużo tego jeść nie da. Okazało się, że nawet kasze wykraczają poza mój limit IG. Nie wszystkie, mój ulubiony pęczak nie, ale jęczmienna już tak. Łaskawca zgodził się na to, żeby jadła jednego ziemniaka na tydzień. Słownie jednego. Przy tym nabijał się, że będę szukać największego kartofla w mieście.
Pierwsze tygodnie były katorgą. Dosłownie. Cała masa rzeczy, które jadłam jest na zakazanym. No i odstawienie cukru nie przychodziło mi łatwo. Tym bardziej że moja praca polega m.in. na chodzeniu na wszelkiego rodzaju imprezy, a tam zawsze są ciasta, ciasteczka i torty. Gdyby nie te mejle, które musiałam mu wysyłać, poddałabym się. Tonami za to jadłam śliwki. Sezon był. Waga powolutku się zmniejszała. Na tyle powolutku, że wchodziłam na nią rzadko. Po jakiś ośmiu tygodniach mój osobisty sadysta stwierdził, że czas na zmiany. Wtedy miałam nadzieję, że coś nowego mi pozwoli jednak zjeść. Zmiany polegały na ważeniu produktów, które jem, za każdym razem. Coś potwornego. Okazało się jednak, że nie zjadam to śliwek i nawet mleko do kawy, zawsze wlewane na oko waży od 25 do 40 g.
Po jakimś czasie wpadł na kolejny genialny pomysł. Ograniczył mi liczbę kalorii. Przygotował piękne tabelki w ekselu i kazał wpisywać. Miałam się dziennie mieścić w limicie 1200-1300 kcal i w IG poniżej 55. Żeby go… No dobrze, na początku wydawało mi się to niemożliwe. Ale powoli zaczęło mi się klarować. Najbardziej dostawałam, jak… miałam za mało kalorii. W pracy przyszedł dla mnie trudny okres. Nie miałam czasu na nic. Jak spałam pięć godzin, to uważałam, że to sukces. Sukcesem było jednak to, że nie zjadłam nic z zakazanej listy. Której nocy byłam głodna. Poszłam do kuchni coś zjeść. Zwykle byłoby to coś słodkiego albo jakaś masa jedzenia. Skończyło się na dwóch plasterkach chudego twarogu. Dosłownie.
Kiedy zaczęłam ważyć 92 kg, waga stanęła w miejscu. Normalnie załamka. I powinnam się załamać, ale te wysyłanie mejli, ten kociokwik w pracy sprawiły, że nie miałam czasu. Kiedy w końcu zamknęłam komputer z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku, pomyślałam, że sobie pojadę do jakiegoś spa i dam się porozpieszczać. Pojechałam do Ciechocinka i rozpieszczać się dałam. Wykupiłam pakiet z trzema posiłkami i kilkoma zabiegami w spa. I nauczyłam się kolejnej rzeczy, zostawiania jedzenia na talerzu. Mimo że dostawała wegetariańskie obiady (śniadanie i kolacja w formie bufetu), to jednak sporo odbiegały one od tego co jadłam normalnie. No cóż zostawiałam grzanki i makaron w zupie i zjadłam jednego kartofla. Trzy razy przekroczyłam wyznaczone limity: naleśnik ze szpinakiem, zupa krem z marchwi i kasza jęczmienna. Przez sześć dni nie zjadłam kromki chleba. Nie dałam się skusić nawet karpatce, czy serwowanym codziennie naleśnikom z różnymi dodatkami. Dodatkowo kupowałam sobie jabłka, raz sok mandarynkowy. Chodziłam do kawiarni, żeby wypić kawę i popatrzyć na ladę ze słodyczami. I nawet mnie nie ciągnęło.
Sporo chodziłam, w końcu nie spiesząc się nigdzie i nie myśląc o milionie spraw do zrobienia. To było dobre doświadczenie.
Wróciłam i weszłam na wagę. Po raz pierwszy od kilku lat spadła poniżej 90 kg. Nadal jestem otyła, nadal mam bluzki, które są dla mnie za szczupłe, ale jestem z siebie dumna. Dziękuję mojemu Potworowi za motywację.
karlsdatter
27 października 2018, 14:26Super, gratulacje, ale 1200 to turbojojo. Opamiętaj się póki czas.
pnwja
27 października 2018, 13:18Gratuluję! Fajny wpis. Powodzenia
TajemniczaHistoria77
27 października 2018, 11:41Gratuluję. Czytałam z uczuciem pełnego podziwu. Od pierwszych wyrazów po ostatnią kropkę, Twój wpis zawiera wiele cennych informacji dla kogoś, kto dopiero rozpoczyna batalie o zdrowsze ciałko =) Mimo, że przed Tobą jeszcze długa droga to moim zdaniem swój sukces już osiągnęłaś - zaczęłaś i nie poddałaś się. Potrafisz oprzeć się pokusom. Czyli to, co tak naprawdę najtrudniejsze do wypracowania (dla co poniektórych;-) ) Ty już osiągnęłaś. Super. Trzymam kciuki. PS. Pisz częściej ;-)
Berchen
27 października 2018, 11:01to najpiekniejszy wpis jaki ostatnio przeczytalam -dziekuje ze to opisalas. Mam tez problemy z insulina i od roku zmienilam sposob odzywiania - podobnie jak ty ograniczylam zwykly chleb- ale mimo wielu zmian i poprawy wynikow krwi nie chudne - widze ze brakuje mi konsekwencji - ktora ty masz , byc moze dzieki twojemu aniolowi strozowi - chcialabym miec takiego pilnowacza, kogos komu na tym co robie zalezy. Moj partner niby mnie wspiera - ale - praktycznie musze czesto robic dwa posilki , bo on ni eumie zrezygnowac z tego z czego ja powinnam - i tu jest mi ciezko, wracam pozno z pracy i gotowanie podwojnie nie zawsze juz wychodzi. Dzieki ci za ten wpis, bede sie bardziej pilnowac i moze uda mi sie tak jak tobie cos osiagnac, mozesz byc dumna - 10 kg to duuuzo. Powodzenia.
Berchen
27 października 2018, 11:02a dodam - te 1200 kcal wydaje mi sie jednak za niskie - oby nie wrocilo wszystko z impetem.
aniapa78
27 października 2018, 10:41Gratuluję:) super mieć takiego potwora. Chociaż ten limit kcal za niski.