No tak, czego mogłam się spodziewać?
W poniedziałek po treningu jeszcze wszystko było ok. Zziajana, zmęczona, wypruta. I ninesamowicie dumna, że udało mi się ukończyć ten morderczy trening. Szybki prysznic i człowiek mógł się unosić nad chmurami. Mógłby, ale...
ale wieczorem po treningowym grzecznym obiadku: pol woreczka kaszy gryczanej, warzywka na patelni w sosie z przecieru pomidorowego, gdy minęły 4 godziny zaczął pobolewać mnie żołądek. Wypiłam pol szklanki pepsi, myśląc, że wyżre to ze mnie. Ale tak się nie stało;/. Lekko pobolewało caly wieczór, noc, a następnego dnia obudziłam się w mokrej pościeli, mokrych włosach, pizamie, z okropną gorączką, bolem miesni i katarem. Jak wszystko to wszystko, tylko gardlo nie bolało. Przebrałam się w cos suchego i lezalam caaaly dzien w lozku, pijac co pare godzin wodę, nie wychodząc w ogole do WC, bo chyba woda ze mnie parowała.
Moj bilans dnia: kromka ciemnego pieczywka z odrobina masła - 2 małe gryzy i musialam odlozyc bo robilo się źle..
Dokonczenie kromki po 4 godzinach.
5 łyżek rosołu, 5 talarków, 5x4cm kawalka ryby-sola ze szpinakiem, kubek herbaty malinowej.
Po tym jakże solidnym posiłku zasnęłam z nadzieją, ze jutro (czyli dziś) będzie lepiej i głowa nie bedzie tak boleć... I nie bolała! Weszłam na wagę i wazylam 75,5 kg, nie wiedziałam, że wyparowana woda sporo wazyla:).
---
Bilans z dziś:
kiwi, 7 talarków, 10 x 4cm sola ze szpinakiem, 5 pierogów z ziemniakami. Co dziwne, czuje się pojedzona i czuję, że dzisiejsze posilki nie byly jakoś specjalnie kaloryczne. Obym jutro wróciła do ćwiczeń i formy!