Pranko wspaniale wczoraj poschło, pocisnęłam z nauką, nawet udało mi się kawałek trawnika skosić i trawę z iglaczkó wyrwać, bo one są takie nieduże a trawsko juz taka wybujała, że prawie ich widać nie było. Postanowiłam, że codziennie będę po godzince do ogródka chodzić i coś robić. Ruchu zażyję i nie dopuszczę do zapuszczenia. Słońce świeci, może jednak będzie dobrze.
Wczoraj gadałam z moim mężem przez telefom i stwierdziłam, że od komunii (2 tygodnie temu) nikt z jego rodziny do mnie nawet nie zadzwonił, że zdechłabym jak pies pod płotem, a oni nawet by nie wiedzieli. Nie chcę się nakręcać, bo taki stan trwa praktycznie od dnia naszego ślubu, ale czasem mnie dopadnie taki wnerw na to wszystko. Nikt się nami nie interesuje, tylko dlatego, że nam się trochę udało. I dlatego wszyscy wychodzą z założenia, że nie trzeba nam żednej pomocy, bo przecież sobie poradzimy. A ja chcę tylko, żeby ktoś zajął się w weekend moimi dziećmi, żebym mogła skupić się tylko na nauce i nie robić przy okazji setki innych czynności typu (mama jeść, mama pić, mama rower z garażu wystaw, mama daj na soczek, loda , batona itp.). Powoduje to że muszę wstać od książki, podejść do drzwi, zapytać o co chodzi, dać co potrzebne, i całe skupienie szlag trafia a ja zaczynam od początku.