Sporo czasu już minęło od kiedy pierwszy raz w życiu postanowiłam się odchudzać. Robię to na "własną rękę", gdyż nie potrafię trzymać się tabelki. Poza tym często wyjeżdżam z dziećmi do dziadków, a tam nikt mi specjalnie nie będzie nic przygotowywał. Mama po prostu robi lżejsze dania, jak przyjeżdżamy. Gotować u kogoś nie lubię, bo źle się w czyjejś kuchni czuję. Poza tym mama za gówniary nigdy nie dopuszczała mnie do pracy/pomocy w kuchni, a jak byłam już starsza, to narzekała, że nic w niej nie robię. Mam jakąś traumę wynikającą z tego faktu, bo stresuje mnie tam nawet zrobienie kawy czy herbaty. Głupie.
Za mną 10 tygodni. Łącznie -5,9kg a w tym tygodniu -0,9kg. Ostatni miesiąc to ciągłe "wzloty i upadki", ale ostateczny bilans jest na minusie. Osiągnęłam to głównie odrzucając syfiaste żarcie, które czasem mi się gdzieś przewinie w menu w ciągu tygodnia.
Co do ćwiczeń, jestem przerażona. Od jakichś 6 tygodni próbuję zacząć ćwiczyć. Na początku wykonywałam proste, emeryckie ćwiczenia z przyrządami, w które się wyposażyłam rok temu i jest to: hula hop z wypustkami, twister, guma-pas, hantelki i motylek agrafka. Ale zaczęło mnie to nudzić, więc przerzuciłam się na filmiki z YouTubka. Po kilku tygodniach poszukiwań znalazłam sympatyczną laskę, która ma odpowiadające mi zestawy ćwiczeń. Tylko po każdej próbie mam zakwasy, które eliminują mnie z dalszych ćwiczeń. I tak zaczynam co poniedziałek od nowa i efekt wciąż ten sam.
Dziś akurat dopadło mnie choróbsko, bolą mięśnie, ropieją mi oczy.. Słaba opcja na ćwiczenia. Porozciągam się nieco i starczy ;) Ale jak tylko wyzdrowieje, znów podejmę próbę.
Teraz Was załamię. Zestaw ćwiczeń, który tak mnie skutecznie rozkłada na kilka dni trwa 10 minut i jest zadedykowany dla osób bez kondycji... To w takim razie w jakiej kategorii jestem?