Przyznam, że wczoraj, pierwszy raz od rozpoczęcia diety miałam mały kryzys. Parę dni temu umieściłam ten dumny wpis "95 no more" po czym wczoraj wieczorem... bach, 95,5.
I co, i durna ze mnie szyszka, się przejęłam, mimo, że miałam żołądek wypełniony żurem (syty, pyszny, z białą kiełbasą... przejadłam się). Zatem, wprowadzam małą, nową zasadę. Ważenie raz w tygodniu! bo zgłupieję, naprawdę. (dziś rano, proszę, 94,6 - jak przykazano ;) - ale to już ostatni taki pomiar. ten szczęśliwie poprawił mi nastrój...) Wiem, że tak właśnie być powinno, ale pokusa jest ogromna. Jakby gdzieś tam w środku tego człowieka czaiła się nadzieja, że jak stanę w czwartek na wadze na jednej nodze z lewą ręką skierowaną ku północy to zobaczę magiczne 70kg i będę miała dowód na to, że cuda się zdarzają ;).
Jednocześnie tak sobie wczoraj siedziałam i myślałam, i niekorzystny nastrój zaczął się we mnie rozwijać - że tak wolno to idzie.
Ale przecież powiedzmy nawet 1,5kg w te półtora tygodnia to jest całkiem nieźle, co nie? W końcu ukończenie pierwszego kroku mam zaplanowane na koniec czerwca (7kg less), zatem to chudnięcie wypada akurat.
No. Muszę się podbudować trochę, bo nędznie mi było wczoraj. Dzięki bogom za śniadanie ze słodkiego pumpernikla :)
Miłego dnia Chudnący!