Szczerze wam powiem, nigdy więcej nie wrócę do sklepowej, chemicznej farby do włosów. Walcząc z pociążowym linieniem, jak ja to nazywam - a jednocześnie nie chcąc się zapuścić z ogromnymi odrostami postanowiłam spróbować henny. Dokładniej to położyłam sobie parę dni temu na głowę Khadi, koloru indygo (chłodna czerń). Moje wrażenia co do samego farbowania były mieszane, czemuż to? Może zaczne od minusów.
- Cóż, nakładanie gęstej papki pachnącej sianem na głowę nie było łatwe, szczególnie przy długich i gęstych włosach.
- Drugie to czas trzymania, jak chciałam uzyskać jak najbardziej intensywny kolor to dobrze trzymać jak najdłużej, u mnie trwało to około 4 godzin.
- Po samym zmyciu farby włosy - susz przeogromny...
+ ... Ale, po umyciu później, po tych dwóch dobach od farbowania, nawilżeniu, naolejowaniu - efekt po prostu bez porównania. Kolor intensywny, taki jak chciałam, czerń wyszła taka naturalna. Włosy grubsze, lekko sztywniejsze, tak jakby mocniejsze. Przy drogeryjnej farbie efekt był odwrotny - po pierwszym spłukaniu cud-miód, a każde kolejne mycie to było coraz gorzej.
+ Kolejnym ogromnym plusem było, że wypadło mi ich tyle co przy codziennym czesaniu - a dotychczas spłukując farbę leciało mi ich dużo, podobno czarny chemiczny barwnik tak już działa. To był główny mój powód, że spróbowałam henny. Nie wiem jak sprawa miałaby się innych kolorów, na sobie nie próbuję i wątpię, że będę - ale z indygo jestem bardzo zadowolona.
Ogółem walczę z wypadaniem... kłaczki mam gęste ale za to bardzo cienkie, co przy długich włosach, których nie chcę ścinać dość mocno widać. No i wszystko, łącznie z dzieckiem jest w moich włosach... Co dzień skrzyp, pokrzywa (z ogródka, a jak! :)), drożdże, wcieranie jantaru rano, wcieranie joanny-rzepy wieczorem... i powoli ale do przodu ;P
A tak to z córcią na szczepieniu byłyśmy. Ot dzielna dziewczynka, ładnie zniosła - nie obyło się bez łez, tak się chyba nie da, ale moment po zastrzykach się uspokoiła, dostała cycusia, wyciszyła się i spokojnie wróciłyśmy do domku. Bez gorączki, bez jakiejś marudności - wręcz przeciwnie, szczepienia jak do tej pory sprawiały, że była raczej senna/osłabiona. Trochę miała problem z wieczornym uśnięciem, ale jakoś się udało mojej Królewnie usnąć. Przy okazji wypytałam się lekarki o rozszerzanie diety, jeszcze nie pora, ale już interesuję się tym zagadnieniem. Szczególnie, że nie jem mięsa, więc z mlekiem moim "mięsa nie wysysa", tak samo jak nie chcę dopóki mam pokarmu aż nadmiar dawać jej mleka modyfikowanego. Na lekko mogłabym dwójkę wykarmić, a mm mam jej dawać ?! Ale moje wątpliwości się rozwiały, z czego jestem zadowolona. Tak samo jak zresztą z nowej przychodni, bo jak się na początku miesiąca przeprowadziłyśmy to zmieniłam. Na szczepienie mogę się tłuc raz kiedy pół miasta, ale odpukać coś się stanie, Maleńka zachoruje to nie będę się z chorym dzieckiem wlec kawał drogi. A tu i lekarka konkretna - wyjaśni, ma cierpliwość słuchać i odpowiadać na moje pytania, tak samo jak i nie naciągała na jakieś super drogie leki czy suplementy bo przedstawiciel coś tam wcisnął. Wręcz zaleca "naturalne metody" łagodzenia czy to bólu dziąseł, czy opuchlizny w razie jakby wystąpiły po szczepieniu, czy na odparzenia, itp. A dziś to się też moim zdaniem ceni.
Ogółem rozwój Malutkiej książkowo, równo trzyma się 50 centyla, nadrobiła małe wymiary urodzeniowe (była na granicy 3 centyla, ale lekarze stwierdzili, że jak ja taka drobna, mąż ogółem wysoki ale szczupły, to ona wcale nie musi być jakaś "ogromna", że jej wymiary są w granicy normy). Także rośnie Kruszynka jak na drożdżach.
Co do jedzonka mojego za to, lekki cheat day bo kupiłyśmy sobie z teściową po kawałku ciasta - raz kiedyś można sobie pozwolić, ale było to moje drugie śniadanie, i potem zjadłam mniej obfity obiad - ale oczywiście zdrowy. Młode ziemniaczki z świeżym koperkiem, jajko usadzone na "kropli" oleju kokosowego, kefir naturalny do popicia i potem spiłam resztę wody z ogórków bo tej nikt w domu nie chciał ;P
Śniadanko to kaszka manna z suszoną morelą na mleku (tak jakoś nie po kolei mi się pisze ;P). Podwieczorek to dwie kromki ciemnego chleba z twarożkiem i odrobiną miodu. Na kolację też chlebek (cóż, to samo ale musiałam bo już nadeschnięty, a nie chcę by spleśniał, nienawidzę wyrzucać jedzenia, a szczególnie chleba).
Także jakoś tragedii mimo tych ciast to chyba nie było ;)
Także to chyba na tyle. Spać jakoś nie mogę to sobie coś tu napiszę.. i wyszedł dość długi, nie wiem czy ciekawy wpis.
Pozdrowionka i dobranoc, bo ja chyba uciekam się do córci przytulić i jak dalej nie usnę to może książka mnie trochę "przymuli" do snu :)