...postanowiłam wyrzucić z jadłospisu czekoladę. Przynajmniej tę pochłanianą nocami, w domu - w pracy jedną kostkę gorzkiej 70% popołudniami, do kawy zostawię. Chociaż tyle.
Druga rzecz, jaką zrobię, to pójdę w końcu do lekarza z tą moją czaszką. Może to zatoki, może sprawy neurologiczne, może jaki guz, może stres, może hormony, może ciśnienie? A może przestanę zgadywać a w końcu pójdę? Na razie jestem na etapie "mocnego postanowienia poprawy" - ale jeszcze bez działań. Do endokrynologa miałam iść we wrześniu. Tylko nie umiem znaleźć jakoś czasu dojechać na badania hormonów a bez nich nie mam się co pokazywać. A iść muszę, bo jeszcze USG tarczycy trzeba zrobić, sprawdzić co się dzieje z guzkami. Tylko jakoś tak znów szkoda mi czasu dla mnie samej. I wracamy do punktu wyjścia...
Nieprzytomnam dalej. Prawie wjechałam rano pod autobus na rondzie - w ostatniej chwili się zatrzymałam podczas gdy autobus nerwowo odbijał w lewo. Nie wiem, co sobie ubzdurałam, że on z ronda zjeżdża, skoro nawet nie włączył kierunkowskazu.
Maciek dzisiaj znów na noc do Torunia jedzie, będę z dzieciarami alone. Zawsze się boję, że sobie nie poradzę. A zawsze dzieci są i wykąpane i nakarmione i ululane - czemu tak bardzo nie wierzę w swoje umiejętności bycia mamą?
Wkleiłam wspomnienie o p.Arku, w poście poniżej. Pięknie napisane, on naprawdę był taki normalny, nie ma tam wazeliniarstwa. Szkoda człowieka, naprawdę.
Biorę się do roboty, trzeba czymś zająć myśli, skoro znów mam tam kłębowisko niewiadomoczego.