Znowu nie pisałam tyle czasu, że nie wiem od czego zacząć. Połowa już pewnie nie istotna.
Zuzia :)
Nie wiem czy pisałam ale tym razem spodziewaliśmy się dziewczynki i 31.05.2022 urodziła się Zuzia. Miałam nadzieję, że uda się naturalnie i niby nie było przeciwskazań, nawet na początku maja byłam na wizycie i lekarz stwierdził, że mała jest mała i będzie jak będzie max 3 kg to będzie dobrze (czym mnie trochę nastraszył kilka razy mówiąc, że jest mała) ale pewnie samo się nie zacznie. Potem w połowie byłam u innego (w sobotę bo po jakimś mega ciężkim dniu - już nie pamiętam czemu coś nie czułam ruchów długo od poprzedniego dnia i się wystraszyłam) i stwierdził, że będzie średnia i że wszystko ok i że szyjka niby mięknie i powinno ruszyć. W dzień matki byłam u innego, który pracuje na oddziale żeby ocenił jak to wygląda i sprawdził czy wszystko ok i on stwierdził że mała jest duża, prawie 4 kg i że naciska główką na bliznę (wtedy było tylko 21 miesięcy od poprzedniej cesarki) i że blizna jest bardzo bardzo cienka już i on się boi o tą bliznę, żeby się nie rozeszła i że szyjka nadal nie skrócona ponad 3 cm, że termin jest na 30 maja to raczej samo nie ruszy tylko mała będzie coraz większa i że on by nie ryzykował bo może być różnie z tą blizną i kazał mi się zgłosić 31 maja na cesarkę. I tak też zrobiłam bo się wystraszyłam.
Tym razem na szczęście poród bez powikłań, słyszałam wszystko Zuzia od razu krzyczała 10 punktów miała, widziałam ją od razu przez chwilę to zupełnie inaczej niż przy ogólnym znieczuleniu tak nagle. I koniec końców ważyła 3300 g więc ten przypadkowy doktor miał rację, że będzie średnia :)
Ogólnie na szczęście mała póki co (i odpukać) jest spokojniejsza niż Antoś, choć ostatni tydzień już bywa czasem marudna (ale łudzę się że to upały a nie kolki) i ogólnie czuję się o niebo lepiej jeśli chodzi o poród, połóg i opiekę niż za pierwszym razem. Też odpukać noce ładnie śpi, budzi się tylko raz czy dwa a później już o 5 jest pobudka najpierw Zuzia potem koło 6 Antoś i się zaczyna jazda bez trzymanki :D
Ale w ostatnią środę Zuzia mi się o 5 obudziła z temperaturą 39 stopni (koniec końców okazało się że ją przegrzałam bo zasnęłam z nią w łóżku koło 3 i spała ze mną pod kołdrą), dostała paracetamol ale cały dzień miała tak 37,5-38 pojechałam z nią od razu do mamy (jest lekarzem) nic jej nie było więcej i w czwartek miałyśmy już wracać do domu po tym jak mocz do badania zaniosłyśmy ale koleżanka mamy z pracy przekonała ją żeby mimo wszystko dać ją do szpitala na obserwację i badania bo taki maluszek 3 tygodnie to lampka czerwona itp. i wylądowałyśmy w szpitalu. Na szczęście nic nie wyszło i temperatura już nie wróciła ale co stresu to stresu i rozjechało mnie to, tym bardziej że w Boże Ciało Antoś znowu gorączkował do 40 na szczęście wyszła mu na drugi dzień angina i ładnie zareagował na antybiotyk.
Antoś :)
I dochodząc do Antosia póki co znosi to chyba w miarę dobrze, choć widać momentami zazdrość. Rano robi cacy cacy Zuzi i buzi daje ale czasami jak za długo karmię potrafi ni stąd ni zowąd podejść i jej przywalić. Naprawdę trzeba być mega skupionym bo jest czorcik. W ostatnim miesiącu był tylko kilka razy w żłobku (chyba ze 4) i panie mówiły, że zaczął bić inne, młodsze dzieci :( (i albo jest zazdrosny albo naśladuje, bo niestety Julek w domu go co rusz podpuszcza i jak nikt nie widzie to go bije i szarpie i ostatnio przyuważyłam, że Antek zaczął się w końcu bronić i może w żłobku to odreagowuje). Ostatnio naśladuje wszystko i taki kumaty się zrobił i już taki chłopiec. Ale czaruś rozrabiaka jest totalny, tu się uśmiechnie i dołeczki pokaże a jednocześnie już kombinuje co tu spsocić :) Trochę nam chorował a w zasadzie raz zachorował za to konkretnie. Dostał temperatury i ciężko schodziła, szybko wracała po 40 i kąpiele i paracetamol i ibuprofen jednocześnie i skubany nic nie chciał jeść i pić i nam się odwadniał. Antybiotyk dostał bo widać było, że bakteryjne i katar miał straszny ale tak mu przytkało, że nie dawałam rady ściągać i na początku marca wylądowaliśmy w szpitalu (głównie przez odwodnienie) i tak jak już się nawodnił i wykrzyczał (jemu wymaz na covid zrobili w niedzielę przy przyjęciu a mi kazali iść w poniedziałek na drugi koniec szpitala jak on nie spał to wrzeszczał przez kwadrans co się okazało mega pomocne bo w końcu ten katar mu wyleciał i go "odetkało") to na drugi dzień już nie gorączkował ani razu. I wszystko wydało się ok ale mama się uparła, żeby laryngolog go jeszcze obejrzał bo już rok temu miał duży 3 migdał i przez przypadek wyszło, że z zatok poszło mu na uszy (które go nie bolały) i ma wysięk w obu uszach. Za tydzień znowu nam się odwadniał (a ja wylądowałam sama na patologii ciąży po 3 dniach od wyjścia z pediatrii z Antosiem) ale na szczęście już mamie udało się ściągnąć kogoś do domu żeby podali mu kroplówkę i potem w końcu zaczął pić chłopak. I wszystko niby wróciło do normy ale wysięk w uszach się utrzymuje, wyszedł mu niedosłuch na poziomie 40 dB i generalnie mamy iść na wycięcie trzeciego migdałka i drenaż obu uszu 4 lipca. Bo Antoś bardzo mało mówi i dopiero niedawno zaczął i ten niedosłuch trochę może mu utrudniać. Poza tym oglądało go trzech laryngologów i wszyscy są zgodni, że straszny ma ten migdał i ten płyn że za długo i za dużo ma w tych uszach. Stresuję się straszenie jak to będzie. Idziemy prywatnie, Antoś z moją mamą będzie bo ja karmię piersią i na cały dzień Zuzi nie mogę zostawić ale na szczęście podobno rano pojedziemy razem przyjmą go, pierwszy będzie i niby wieczorem będzie można wrócić do domu. Antoś na szczęście za babcią przepada. I tak ciągle coś się dzieje, stąd już się wystraszyłam jak zaczął gorączkować w Boże Ciało.
Ciąża
Ta nie była taka kolorowa. Trochę z siłami było gorzej. I atak pęcherzyka na jesień, potem Covid mnie przeczołgał na koniec stycznia, potem w marcu znowu pęcherzyk i w międzyczasie przeprowadzka, znowu ciche dni z mężem i ogólnie kiepsko wspominam ten czas. Covid to u mnie gorączka prawie przez tydzień, okropny kaszel i katar, które nie dawały mi spać. Straciłam węch i smak i jak tylko zaczynały się ataki kaszlu to w tym samym momencie nietrzymanie moczu (hurra ciąża) i wymioty (taki kaszel) więc schudłam ze 3-4 kg w tydzień. Na szczęście z Zuzią wszystko ok. A zaczęło się akurat w weekend jak mieliśmy końcówkę rzeczy przenosić i mi wyszedł dodatki a Antkowi i mężowi ujemny (te domowe na szybko) więc oni się wynieśli a ja zostałam sama na starym mieszkaniu. Ale PCR wynik PCR we wtorek już mężowi wyszedł dodatki więc w środę (zajęło trochę zgłoszenie że zmieniam miejsce pobytu) przeniosłam się do Lutyni do chłopaków a w międzyczasie pakowałam resztę rzeczy. Mąż miał temperaturę tylko od wtorku przez dwa dni a pierwszy test Antosiowi wyszedł ujemny, w środę jak się przeniosłam do nich to Antoś przez niecałą dobę miał temperaturę i po tygodniu jak chciałam mu skrócić kwarantannę wyszedł mu dopiero dodatki i dodatkowe dni w izolacji. Masakra. Miesiąc później po szpitalu z Antosiem u mnie znowu pęcherzyk się odezwał, tym razem temperatura i CRP i ogólnie w ciąży chorować to i tak na patologii gdzie nic innego poza ciążą ich nie interesuje i żeby mnie chirurg obejrzał i zrobili USG brzucha a nie tylko macicy to musiałam się na własne żądanie wypisać z izby przyjęć ciążowej wrócić na izbę przyjęć zwykłą i po awanturze z ich strony że ja i tak muszę wrócić na patologię to łaskawie zrobili USG i wyszedł wodniak pęcherzyka. I bali się, żeby stan zapalny nie rozwijał się dalej to zostałam na patologii kilka dni dostałam antybiotyk ale tam też nie kontrolowali tego stanu zapalnego bo to nie ich działka. Dopiero jak powiedziałam, że wypisuję się na własne żądanie po 4 dniach to łaskawie zrobili kontrolne CRP czy spada i dostałam antybiotyk do domu (mój cały pobyt tam opierał się na antybiotyku dwa razy dziennie bo na patologii nie sprawdzali jak ten pęcherzyk bo chirurg tam nie zagląda). Masakra a tu Antoś w tym czasie w domu z kroplówką więc nie mogłam już usiedzieć. Na szczęście antybiotyk zadziałał ale znowu ze 3 kg zjechałam. Dopiero później wszystko się uspokoiło. Koniec końców dobiłam do 91 kg, czyli nie tak źle. Ale sił za bardzo nie miałam. Obecnie ważę 83 kg więc wróciłam do wagi prawie najniższej w ciąży i w końcu trzeba zacząć walkę z kilogramami na poważnie.
Przeprowadzka
Ogólnie wykończyła mnie. Oczywiście wszystko spadło na mnie, zabezpieczanie, pakowanie, rozpakowanie i jakoś ogarnięcie życia w nowym miejscu. Są plusy i minusy wspólnego mieszkania, czasem fajnie bo można z kimś pogadać a czasem człowiek chciałby trochę ciszy i spokoju poczuć się bardziej jak u siebie bo to jednak krępujące mieszkać na dwie rodziny, zwłaszcza że my nie mamy łazienki na piętrze i korzystamy z tej na wspólnym dole (oni mają drugą na drugim swoim piętrze) i wiadomo człowiek wkurza się przy wspólnym dole, że ktoś nie sprząta i tego typu rzeczy. Bałam się jednak że będzie gorzej więc ogólnie się przyzwyczaiłam. Do końca wakacji może zostaniemy sami w domu.
Mąż
Tu chyba najgorzej. W lutym nie dość, że covid mnie rozjechał i przeprowadzka to jeszcze mąż. Znowu kryzys ile się naryczałam a on nic, w dupie to miał i jeszcze się obraził na mnie kompletnie w moje imieniny (o których zapomniał) w przeddzień walentynek. Nie dość, że ja ciągle chora z gorączką do nich wróciłam to sama musiałam wszystko rozpakować, posprzątać i zająć się Antkiem i jeszcze zły na mnie. Masakra to była, dwa tygodnie cichych dni, on ciągle nie rozumie pewnych spraw. Pewnie gdyby nie izolacja i to że pierwszego dnia policja mnie sprawdzała to bym się wyprowadziła z Antkiem. Potem przez moment było ciut lepiej a ostatnio znowu się zaczyna. W niedzielę znowu mieliśmy poważną rozmowę. Ale ogólnie strasznie samotna się czuję. Teraz jak byliśmy w szpitalu to nawet nas nie odwiedził, bo praca bo przecież moja mama na miejscu. Ogólnie nie bardzo mogę na niego liczyć. Ostatnio to daję radę sama z dwójką głównie dzięki mamie i teściowi. Jak było ryzyko, że Antoś drugi raz wyląduje w szpitalu z odwodnieniem jak ja leżałam na patologii to mój mądry mąż wymyślił, że on nie może iść z małym bo praca i że teściu ma iść (na szczęście obyło się bez). I mąż sobie wrócił do domu a mały został z moją mamą i teściowie dojechali i latali po lekarzach. Trochę cierpi na znieczulicę i nie rozumie, że czasami trzeba okazywać uczucia i po prostu być. Ostatnio czuję się bardzo samotna, mówię mu o tym a on nic nie rozumie. Nawet nie rozmawiamy na błahe spraw, pytam jak dzień a on ciągle nie ma czasu. Z bratem i innymi więcej rozmawia niż ze mną. Nie wiem jak to będzie. Ciągle się pracą, brakiem czasu i stresem wykręca. Że niech się budowa skończy i będzie lepiej ale nie wiem. Zaraz jeszcze żniwa i całe lato będzie gorzej. Tylko nie wiem czy my jako para dotrwamy do przeprowadzki za rok. Bo już nas w zasadzie nic nie łączy, mieszkamy obok siebie ale nie razem. Nawet nie jemy razem. Dziećmi się w ogóle nie zajmuje, nawet w niedzielę. Soboty wszystkie pracuje, nawet jak wyszliśmy po porodzie w piątek to w sobotę pracował. Ogólnie boję się żeby dzieci nie nauczyły się takiego funkcjonowania obok siebie i braku empatii. Ale póki co nie mam sił na walkę, staram się ciągle ale to wygląda tak że ja za nim łażę a on ucieka, schodzę na dół z dziećmi to on idzie na górę. I powoli mam dość, nie mam teraz sił na wyprowadzkę ale boję się że jak stanę na nogi to wyprowadzę się ale sama z dziećmi. Nie wiem poczekamy do zimy, czy faktycznie zwolni z pracą.
Ogólnie ciężko streścić co się działo. Ale trochę tego było. Mam nadzieję, że w końcu zacznie być jakoś normalniej i trochę wezmę wszystko we własne ręce i będę bardziej kierować ja swoim życiem i nauczę się być z niego zadowoloną (bo z tym najgorzej ostatnio). I że wymyślę, gdzie wrócić do pracy za rok bo to mnie trochę przytłacza, że nie mam perspektywy pracy póki co.