Co do diety: wczoraj wpadł pączek (ale mały, domowy), a dzisiaj 2 gałki lodów. Ale waga wieczorem łaskawie, być może w podzięce za tyle przepedałowanych kilometrów, pokazała 69,8 kg. Czyżbyśmy szykowali się na kolejny rekord jutro z rana? :) Obym tylko w poniedziałek mogła ładnie wpisać do mojego kalendarza kolejny spadek i zaktualizować pasek. Może to być utrudnione niestety, bo jutro moja mama ma urodziny i mamy podobno iść gdzieś do restauracji na obiad. Ale ja jako przykładna dietowiczka zamówię pewnie grillowaną pierś z kurczaka, zamiast moich ulubionych placków ziemniaczanych z gulaszem jak to zwykle bywało ;)
Tak sobie myślę, że już prawie rok jestem na diecie. Jakichś spektakularnych wyników nie osiągnęłam, bo w sumie tylko 14,5 kg. Ale mam być z czego dumna. Zawsze wytrzymywałam co najwyżej miesiąc- dwa i znowu wpadałam w wir obżerania się. A tutaj potrafię się pilnować. I pogodziłam się z myślą, że żeby jakoś przyzwoicie wyglądać będę tak jeść do końca życia. I nie wyobrażam sobie ciągle, co będę jeść po zakończeniu diety :D Ale jak dojdę do 64 to sobie na coś więcej jednak będę pozwalać ;)
Zrobiłam sobie dziś zdjęcia w bieliźnie i byłam zaskoczona. Ciągle mi się wydaje, że nic nie schudłam, a jak porównałam ze zdjęciami z wakacji, to jednak różnica jest. Co prawda nie widzę jej tak dokładnie, bo nie mam zdjęć robionych np. co tydzień w tej samej pozie. Ale można zauważyć i tak. Chyba mam jakiś zaburzony obraz obecnej siebie. A jak porównam z tymi sprzed dwóch lat. Boże, jaki ja miałam cellulit... Jednak ćwiczenia działają cuda :D
A za niecałe dwa tygodnie moje urodziny. Więc można się spodziewać, że ten kolejny weekend będzie bardzo alkoholowy ;) bo ja niestety z takiego pijącego, studenckiego środowiska :P teraz tylko mieliśmy przerwę na sesję i ferie w domu :D
Dobrej nocy :)