Plan jedzenia stał się narzędziem, które pomogło mi wyrwać
się ze szponów Demona Głodomorry. W zasadzie jest dla mnie wybawieniem. Ale nie
do końca mogę się przy nim wyluzować.
Przypomina mi sytuację wypisz- wymaluj, jakbym jeździła Trabantem po
serpentynach w rumuńskich Karpatach. Zjeżdżasz z górki, noga cały czas na
hamulcu a ręka na biegach, które ciężko chodzą bo właśnie kończy się linka
sprzęgła. Auto lata Ci po całej drodze, bo masz gdzieś luzy, sama nie wiesz
gdzie. Do tego umiejętności kierowcy nie masz bynajmniej na miarę Kubicy. Nie
możesz na chwilę wyluzować i podziwiać przepięknych widoków, którymi zachwyca się
osoba siedząca obok Ciebie, tylko przez cały czas pilnujesz drogi i samochodu,
żeby się nie zagapić i nie polecieć w przepaść. W międzyczasie po cichu się
modlisz, żeby na tej stromiźnie nie podziało Ci się coś z hamulcami. W starym
aucie wszystko jest możliwe, nie ważne jak dobrze je przygotujesz do drogi. W
efekcie cały czas musisz być skupiona, tylko kątem oka dostrzegasz piękne
widoki. Do tego jest czterdziestostopniowy upał, a w starych gratach nie ma
klimatyzacji. Ale przecież sama wybrałaś hasło na wycieczkę „pieprzyć klimę,
liczy się klimat”.
Tutaj jest tak samo. Rzucanie objadania się, to zupełnie tak, jak jazda starym
Trabantem po rumuńskich serpentynach. Cały czas musisz się pilnować i „trzymać
nogę na hamulcu”, żeby nie „przyśpieszyć” i przypadkiem nie zjeść na raz trzech
czekolad i słoika majonezu. Przypadkiem. Przez zagapienie. O to u mnie
nietrudno. Moja „silna wola” ma sporo luzów, sama nie wiem gdzie i dlaczego, i
niepilnowana natychmiast ciągnie mnie tam, gdzie nie chcę. Do tego naprawdę nie
potrafię jeść normalnie. Prawie nigdy nie jadłam normalnie. Nie mogę na chwilę
odpuścić, przestać robić plan jedzenia i cieszyć się sytuacją, bo momentalnie
zaczynam jeść więcej, zupełnie nieświadomie. Do tego cały czas się modlę, żeby
nie napadło mnie ot tak, nagle, żeby się objeść. U kogoś uzależnionego od
kompulsywnego jedzenia wszystko jest możliwe w każdej chwili… Nie ważne jak bardzo się stara… W efekcie,
choć chciałabym wyluzować i cieszyć się wolnością, cały czas muszę być
skupiona. Do tego moi znajomi w ogóle
nie ułatwiają mi zadania. Ciągle ktoś czymś mnie częstuje lub zaprasza na
wyżerkę. Ale przecież sama wybrałam hasło na dziś „pieprzyć objadanie, liczy
się życie”.
Jak się potoczyła dalsza historia z Trabantem?
Na jednej z serpentyn w końcu zerwała się linka sprzęgła. Ja nie potrafię
jeździć bez sprzęgła i wolałabym nie uczyć się tego na górskich drogach. Tylko
że zerwała się tak szczęśliwie, że stało się to w momencie, kiedy zjechałam na
parking z jakiegoś totalnie absurdalnego powodu. A więc przynajmniej nie jak
jechałam z górki albo pod górkę. Naprawdę miałam szczęście. Co dalej?
Wiedziałam że to się stanie, byłam przygotowana. Miałam linkę i narzędzia.
Kolega wymienił w piętnaście minut. Nie było we mnie grama żalu do Trabanta, że
się psuje. Miałam świadomość, że to stare auto i że kupiłam je dlatego, że jest
stare i ma klimat. I tak naprawdę to cieszyłam się, że „są przygody”.
Naprawiliśmy co było do naprawy i pełni radości pojechaliśmy dalej.
Po jakimś czasie w aucie urwał się tłumik. Znaleźliśmy człowieka, który nie
mówił żadnym z języków, którymi my mówiliśmy, ale nie dość że pospawał tłumik w
pół godziny, to jeszcze nie chciał za to pieniędzy. Dalej cieszyłam się że „są
przygody”, a jeszcze bardziej cieszyłam się, że sobie radzimy.
Technicznych wpadek po drodze była jeszcze cała masa, łącznie z małą stłuczką.
Zawsze wszystko kończyło się dobrze, bo mogłam liczyć na wsparcie ludzi, którzy
byli ze mną albo byli w pobliżu. Choć był taki moment, że po stłuczce, która
była w 75% z mojej winy, płakałam ze złości, bezsilności i zmęczenia i
zastanawiałam się, czy nie wracać do domu pociągiem.
Tak jak wiadomo było, że linka się zerwie i w ogóle to może stać się wszystko,
tak wiadomo, że przy kompulsywnym jedzeniu mogą mi się zdarzyć wpadki. I może
być różnie. Dobrze być świadomym tego, co może się stać i być na to
przygotowanym. I nie labidzić że „znowu
problem” tylko wyciągać wnioski i się uczyć. Bo najczęściej nic nie dzieje się
bez przyczyny. I może był jakiś ukryty powód, dla którego „zażarłam” (coraz
więcej takich „drobnych usterek” wyłapuję w moim sposobie funkcjonowania). I
dobrze mieć przy sobie ludzi, którzy rozumieją problem kompulsywnego jedzenia,
podobnie jak koledzy z wycieczki do Rumunii rozumieli, że stare auta się psują,
ale przede wszystkim mieli dużo większe doświadczenie ode mnie, więc bardzo
mnie wspierali. W przypadku „przygody z kompulsywnym jedzeniem” fajnie jest
mieć przy sobie takich ludzi, którzy niekiedy nawet przez przypadek, zupełnie
nieświadomie, dzielą się swoim doświadczeniem i podsuwają ważne sugestie. A w
przypadku wpadki wspomogą dobrym słowem albo radą. Choć oczywiście podobnie jak
przez cały wyjazd miałam świadomość, że może coś zepsuć się tak, że nie pójdzie
sobie z tym poradzić na miejscu, tak cały czas mam świadomość, że „niechcący”
mogę „pójść w długą”, wrócić do
objadania się i nie potrafić przestać. Niemniej jechałam na tą wycieczkę z
nadzieją, że samochód da radę, tak teraz usypiam mojego Demona Głodomorra z tą
samą nadzieją, że dam radę.
Suma sumarum choć prowadzenie Trabanta nie należało bynajmniej do najbardziej luksusowych i komfortowych doświadczeń w moim
życiu i wymagało trochę wysiłku, z wakacji wróciłam przeszczęśliwa nie tylko
ja, ale wszyscy uczestnicy tej wycieczki. Było to jedno z najfajniejszych
doświadczeń w moim życiu. Znajomi, którzy wcześniej kręcili głowami i pukali
się w czoło, po wakacjach zazdrościli nam przygód i szczęścia, które
przywieźliśmy ze sobą. A ja z niedowierzaniem zrozumiałam, że kiedy jeżdżę
Trabantem to jestem szczęśliwa.
Więc – przez analogię - może warto jednak zrezygnować z luksusu i komfortu,
jakim jest jedzenie wszystkiego co się chce i kiedy się chce? I mimo tego, że
znajomi kręcą głowami i pukają się w czoło kiedy postanawiasz mieć plan
jedzenia, nie objadać się i nie odchudzać – warto zrobić to i poczuć się w
końcu SZCZĘŚLIWYM?
Tylko ode mnie zależy, co zrobię ze Starym Gratem w moim garażu.
Tylko ode mnie zależy, co zrobię z moim życiem z chorobą kompulsywnego
jedzenia.
Ale teraz już wiem, że nie ważne czym jeździsz, ważne ile daje Ci to radości. A
Starego Grata planuję pomalować w kwiatki!
eszaa
16 stycznia 2016, 12:09ja uwielbiam miec plan,motywuje mnie i pilnuje.J asne,ze czasem zdarzaja sie wpadki,ale tylko czasem i nie jakies mega złe dla diety.Tak przynajmniej mi sie wydaje ;) W kategoriach trzy tabliczki czekolady i kawał tortu kontra dwa kawałki pizzy,chyba jednak pizza to mniejszy grzech ;) Trzymaj sie,nie poddawaj