Trzy dni emocjonalnego objadania się i na szczęście od wczoraj powrót do normalności. Jeszcze wczoraj rano obudziłam się z ogromnym emocjonalnym napięciem po kolejnej, piątkowo-nocnej rozmowie z Samcem. To była jakaś mieszanina złości, smutku, poczucia winy, bezsilności. Patrząc na to z boku, to były emocje nic nie wnoszące do sprawy. Gnębiłam nimi siebie, mieliłam to w sobie, ale to nie było nic, co napędzałoby mnie do podjęcia jakiejkolwiek sensownej decyzji odnośnie wakacji ani nie zmuszało do jakichkolwiek sensownych działań poza leżeniem na łóżku i gapieniem się w sufit.
Całą posiadaną jeszcze siłą woli wyciągnęłam siebie z rozpamiętywania przeszłości i martwienia się o przyszłość i wcisnęłam samą siebie w teraźniejszość. A teraźniejszość była taka, że był sobotni poranek i świeciło słońce…
Na weekend Samiec pojechał na zlot starych samochodów. Coś takiego tam się dzieje na tych zlotach, że bardzo trudno mi wejść w grupę jego znajomych. Czuję się tam bardzo samotna. Choć wyglądam na mega śmiałe, silne i odważne stworzenie (tak mnie podobno postrzegają inni ludzie), to naprawdę mam ogromny problem z umiejętnościami społecznymi. Początkowo namawiana przez mojego partnera zgodziłam się pojechać, ale ciągle czułam w sobie ogromne psychiczne napięcie. Decyzja nie do końca była w zgodzie ze mną. W końcu doszłam do wniosku, że jednak nie pojadę. Właściwie nie było w tym zlocie niczego takiego, co chciałabym dla siebie wziąć z tej imprezy. Godziłam się jechać tylko dla Samca no i ewentualnie po to, żeby zobaczyć jak mi tym razem pójdzie zżywanie się z uczestnikami. Zrezygnowałam więc z wyjazdu, a pieniądze które miałam przeznaczyć na spełnienie potrzeby Samca (jadąc na ten zlot, który nie bardzo pociągał), postanowiłam przeznaczyć na spełnienie SWOJEJ potrzeby, która snuła mi się pod czaszką co najmniej od dwóch czy trzech lat, a wciąż mi było szkoda pieniędzy.
Tym sposobem po starannym przemyśleniu czego chcę, udałam się do sklepu rowerowego i wyszłam z niego z piękną i pojemną torbą rowerową. Hurrrra!!!! No NARESZCIE ją kupiłam. Tak długo o niej myślałam!!!
Torbę oczywiście postanowiłam natychmiast wypróbować. Zapakowałam do niej mapy, półtoralitrową wodę mineralną (kupując torbę warunek był taki, że półtoralitrowa flacha zmieścić się tam musi i basta!), wrzuciłam banana i batonika jako szybkie źródła energii. Ostatnio kolega odkrył fajne stawy, opowiadał zafascynowany że fajne miejsce i że jak wracał do domu z rowerowej eskapady to zmókł jak szczur i tyle energii było w tej jego opowieści, że mnie też się zachciało poczuć tę jego radość. Wyszperałam na googlach wspomniane stawy, wypatrzyłam po drodze jeszcze jedno bajorko które można by obejrzeć a o którego istnieniu nie miałam wcześniej pojęcia, ułożyłam sobie 30-kilometrową traskę przez las i ruszyłam w drogę. Podziwiałam nowe leśne dróżki, zachwycałam się odkrytym bajorem, cieszyłam się że widoki po drodze są piękne, las pachnie a ptaszki ćwierkają. Skupiona na pilnowaniu właściwego kierunku trasy, odkrywaniu nowych miejsc i pożeraniu wzrokiem urokliwych widoczków, zupełnie zapomniałam o zgryzocie z trzech ostatnich dni. Ewidentnie istniało tylko „tu i teraz”. Przeszłość ze swoją złością i poczuciem winy i przyszłość z nierozwiązanym problemem wakacyjnego kierunku odpłynęły w niebyt. Nie istniały. Istniała tylko praca mięśni napędzająca rower, koncentracja na trasie, zachwyt nad żabim kumkaniem i ptasim ćwierkaniem. Czasem przystawałam oniemiała i gapiłam się z zachwytem na jakiś kawałek czegoś moim zdaniem pięknego…
Dojeżdżałam już prawie do celu, kiedy zdałam sobie sprawę, że jakoś tak coś pociemniało. W chwilę później granatowe niebo rozdarł świetlisty piorun i głośny huk zatrząsł wsią, przez którą akurat przejeżdżałam. Z nieba lunął deszcz. Przykryłam torbę foliowym płaszczykiem który był do niej dołączony i zrobiłam w tył zwrot. Deszcz tymczasem padał coraz bardziej. Już nawet nie próbowałam wracać do domu urokliwymi leśnymi ścieżkami, tylko prułam asfaltem wybierając nie tyle drogi najkrótsze co najszybsze. Patrzyłam na licznik na rowerze i nie potrafiłam oprzeć się wrażeniu, że właśnie pobijam swoje życiowe rekordy prędkości. Na początku jeszcze przystawałam i przecierałam szkła okularów żeby dobrze widzieć drogę, ale w końcu rozpadało się tak bardzo, że przecieranie nie miało już sensu, bo nim założyłam je z powrotem na nos, to były całe zadeszczone. W ciągu paru minut ulice opustoszały i nawet ilość samochodów mocno się zmniejszyła. Ulicami płynęły strumienie wody, które rozchlapywane kołami roweru wlewały się do moich butów. Od góry też już byłam cała mokra, a gdzie jeszcze woda nie dotarła, tam wlała się dosłownie strumieniami, kiedy na chwilę zeszłam z roweru, bo miałam wrażenie, że nie wjadę pod górkę jadąc pod prąd rwących strumieni wody – wtedy to co było na górze spłynęło na dół i już byłam naprawdę cała mokra. Mokra jak szczur jechałam slalomem między piorunami, ustami łapałam powietrze bo deszcz wdzierał się do nosa i dosłownie się topiłam, czułam ból na gołych rękach, bo krople spadały z taką siłą jakby je ktoś z armaty wyrzucał, prawie jak grad… Bałam się, że zaraz jakiś piorun mnie trzaśnie. Czułam się jak skończony głupek na tym rowerze, ale tęsknota za zrobieniem czegoś głupiego nie pozwalała mi zsiąść z roweru i jak człowiek schronić się pod czymś i przeczekać nawałnicę. O nie, co to - to nie, co to za urok przeczekać burzę na przystanku?!?!? Nie wiem ile czasu zajęło mi przyjechanie do domu, bo nie miałam czasu patrzeć na zegar na komórce. Ale czułam, że zrobiłam to bardzo szybko. Dopiero jak zeszłam z roweru, to poczułam rozgrzane, pulsujące mięśnie, zdałam sobie sprawę z mocno przyspieszonego oddechu, prawie zadyszki. Buty zdjęłam przed domem. Z każdego z nich wylałam przynajmniej po szklance wody. Dżinsy i koszulkę zdjęłam w przedsionku i niosłam ostrożnie do łazienki, żeby za bardzo nie kapały. Całą siebie wsadziłam od razu do wanny pod gorącą wodę. Wytarłam się w puszysty ręcznik. Teraz byłam już sucha i bezpieczna.
TYM SAMYM SEZON WAKACYJNY 2014 UWAŻAM ZA OTWARTY!!!
Myślałam że to koniec przygody, ale najfajniejsze było jeszcze przede mną. Kilkanaście minut później poczułam niesamowitą lekkość w mięśniach i energię w ciele. A w duszy ogromną radość i chęć do życia. Chodziłam i podskakiwałam sobie jak mała dziewczynka. Włączyłam muzykę i tańczyłam. I czułam się radosna a świat wydawał się piękny. Nie pamiętam już, kiedy wysiłek fizyczny tak na mnie wpłynął. I co się takiego stało, że akurat dziś tak to zadziałało? Jeździłam już trudniejsze i łatwiejsze trasy, dłuższe i krótsze, ale żadna nie podziałała na mnie tak energetycznie jak ta deszczowa przejażdżka. A może to energia z tych piorunów?!?!? :)
Problem dokąd pojechać na wakacje nadal jest nierozwiązany, ale czy uwierzycie mi, że teraz naprawdę nie ma to większego znaczenia?? Wyprane ciuchy suszą się już na strychu, wystarczy tylko wrzucić je do torby. Wiem już czego mniej- więcej chcę od tych wakacji, a GDZIE to będzie – co to ma za znaczenie? Samo się wymyśli…
ellysa
29 czerwca 2014, 19:21no i fajnie:)
kokosowa1000
29 czerwca 2014, 15:27Ile pozytywnej energii popłynęło z Twojego wpisu ,zajefajnie, trzeba się cieszyć tym co tu i teraz ;););)
jovanka28
29 czerwca 2014, 11:50aż by się chciało też tak zmoknąć :) to chyba jest energia płynąca z bycia tu i teraz i pełnego pogodzenia z tym co jest, ba nawet traktowania życia jak przygody, z ciekawością co się za chwilę stanie. Czasem też mi się ta sztuka udaje :)