Chcę podzielić się z Wami moimi
świętami.
Świąt nienawidziłam od dawna. W moim domu były sztuczne, pełne napiętej
atmosfery. Trzyosobowa rodzina zamknięta w czterech ścianach własnego grajdołka
i nadmiar jedzenia. Rodzice nawet nie próbowali uroczyście się ubrać.
Hollywodzkie filmy i ksiądz w kościele pierdolili o miłości. Ale u nas był
tylko zaduch. Kupowałam prezenty dla rodziców. Chciałam, żeby było pięknie. Nie
było. Pytałam: „mamo, po co znowu robisz te święta?”, a ona tłumaczyła się
tradycją.
Po śmierci mamy było jeszcze gorzej. Dwie osoby zamknięte w czterech ścianach
własnego grajdołka. Ojciec nawet nie próbował się uroczyście ubrać. Siedział
przy stole i czekał aż zapracowana córka poda mu jedzenie pod nos. Kupowałam
prezenty, chciałam, żeby było pięknie. W drugą stronę nie dostawałam nic,
oprócz masy pracy przy świątecznym żarciu i wybrzydzanie, że obiad o pół
godziny za wcześnie. Trzy tygodnie przed świętami dostawałam delirki, że znowu
muszę przez TO przechodzić. Pytałam siebie: „grzeczna dziewczynko, po co znowu
robisz te święta?”. „Patowa sytuacja” – odpowiadałam sama sobie, „przecież nie
zostawię prawie-osiemdziesięcioletniego ojca samego na święta. Zresztą sama nie
miałabym do kogo pójść…”
W grudniu 2013, tuż przed Wigilią pisałam na blogu: „Dlaczego wciąż postępuję wbrew sobie? Czy naprawdę muszę być
nieszczęśliwa w święta tylko po to, żeby miał kto obsługiwać mojego jaśnie pana
ojca? Czy nie mogę wyjechać? Dlaczego wciąż brakuje mi odwagi, żeby być sobą,
robić to, czego ja potrzebuję, a nie przejmować się czego potrzebuje ktoś inny,
kto nawet "dziękuję" nie powie a i tak będzie pewnie niezadowolony z
jakości obsługi.. Do dupy to wszystko!!!!”
(Cała notka tu: https://vitalia.pl/index.php/mid/49/fid/341/diety/o...
W Wigilię usłyszałam że „robię ciulate święta”…
Coś we mnie pękło.
=====================================
Myśl kiełkowała nieśmiało,
zdeptywana co chwilę przez „powinnaś”, „należy”, „nie wolno”, „kto to widział?”,
„taka tradycja” i obraz księdza grzmiącego z ambony o miłości bliźniego. Nie
konsultowałam jej z nikim. Nie chciałam zobaczyć w czyichkolwiek oczach
dezaprobaty. Wystarczająco dużo miałam jej w sobie.
O podjętej decyzji poinformowałam tylko ojca i Samca. Wystarczająco wcześnie,
żeby sami zadecydowali jak chcą spędzić te święta. Ku mojemu zdziwieniu przyjęli
to w miarę spokojnie.
Przez dwa tygodnie mój światopogląd obracał się co dwa dni. Czułam że dzieje
się we mnie coś niezwykłego. Czułam miłość do świata, do ludzi, nawet do ojca.
Zobaczyłam też samą siebie, odartą z powinności i obowiązków, i doświadczyłam
wielkiej pustki, samotności i lęku. Po raz pierwszy w życiu przedświąteczny
czas działał na mnie radośnie i oczyszczająco.
W wielką sobotę ugotowałam dziesięć jajec, ale nie malowałam ich. Spakowałam do
podróżnej torby wytarte dżinsy, wygodne buty których nie domyje już nic, oraz
wygodną bluzę, pamiętającą chyba jeszcze epokę PRLu. Na górę wrzuciłam książkę
Osho. Do siatki spakowałam jeszcze gorące jajka, trochę warzyw i bochen
wypieczonego chleba. Kiedy wyciągałam z szafy mapę, poczułam to radosne
podniecenie, które czuję zawsze wtedy, kiedy gdzieś jadę. Zarzuciłam na ramię
ciężki aparat fotograficzny i wtedy już wiedziałam na pewno, że to będzie
szczególny czas.
Pojechałam na Jurę Krakowsko-Częstochowską. To blisko. Zamieszkałam w małym przedwojennym
domku w wielkim tajemniczym ogrodzie z widokiem na skałki. Już tam kiedyś
byłam. Lubię to miejsce. Stałam się panią samej siebie. Nie istniało „musisz”,
„należy” i „powinnaś”. Powoli rodziło się „chcę”.
Rano jadłam skromne śniadanie w ogrodzie. Składało się głównie z ugotowanych
wcześniej jajek i zrobionej naprędce rozpuszczalnej kawy. Dookoła mnie
ćwierkały, piszczały, fruwały i pokrzykiwały szpaki, zamieszkujące zawieszone w
tym ogrodzie 110 budek lęgowych. Czułam spokój i szczęście.
Potem wędrowałam po okolicy, na przemian gubiąc się w bajkowym lesie i
odnajdując drogę. Czasem przystawałam i fotografowałam coś bez sensu. Bawiłam
się znakomicie. Byłam tu i teraz i nie istniało nic poza tą samotną wędrówką.
Wieczorem doglądałam ognia w kuchennym piecu, troskliwie dokładając drwa, żeby
nie zgasło. Dopiero wtedy mogłam „przyrządzić” obiad, na który składały się
pajdy upieczonego na kuchennej blasze chleba, potarte ząbkami czosnku i
posypane solą. Jednak prawdziwa uczta była dopiero na kolację. Wtedy, po kilku
godzinach pieczenia w popiele, dojrzewały ziemniaki. Jadłam je łakomie z masłem
i solą, niecierpliwie obierając kolejne parzące w dłonie kawałki ze skórek.
Nocami wciąż paliłam ogień w kuchennym piecu, rozsuwałam blachy i cieszyłam się
tym moim małym, domowym ogniskiem. Ogień dawał mi to ciepło, którego w żaden
sposób nie dostałabym, zostając w moim domu.
Kiedy kończyły się przyniesione z okolicy drwa i w kuchennym piecu ogień gasł,
przenosiłam się do łóżka, które w maleńkim pokoiku stało tuż obok gorącego,
kaflowego pieca. Z książką w ręku tuliłam się do gorących kafli i… znowu czułam
spokój, radość i szczęście. Zasypiałam, a rano budził mnie świergot ptaków i
słońce przebłyskujące przez młode liście drzew. Kaflowy piec wciąż dzielił się
ze mną swoim ciepłem. Zaczynał się kolejny dzień i wiedziałam na pewno, że
będzie dobry.
Odnalazłam spokój i radość. Opuściło mnie towarzyszące mi na co dzień napięcie.
Jak złe ptaki odleciały czarne myśli, ustępując miejsca wielkiemu optymizmowi i
tej wielkiej, nieopisanej wewnętrznej radości. Czułam się tak, jak wtedy, kiedy
miałam 8 lat i święta w naszym świątecznie przystrojonym domu wydawały mi się
piękne. Naprawdę byłam tylko tu i teraz. Tylko to miało znaczenie.
A i zajączka znalazłam w lesie. Wielki, wypasiony zając wyskoczył z krzaków tuż
pod moimi stopami i pokicał gdzieś w pole. Przystanęłam zauroczona tą krótką
chwilą. To był prawdziwy zajączek. To były prawdziwe święta.
===============================
*
Ojciec poszedł na święta do znajomych. Zapytany czy jest zadowolony,
odpowiedział z dumą „postawili się”. Tego dnia rozmawialiśmy przyjaźnie;
** Samiec częściowo spędził święta ze swoją córką w domu a częściowo z matką i
braćmi u ciotki;
*** Koszt moich najpiękniejszych w życiu świąt: 50
zł noclegi + 20 zł paliwo => to daje tylko 70 zł plus jedzenie, którego i
tak zjadłabym w domu dużo więcej;
**** Wcześniej praktycznie nie dostawałam prezentów, tym razem po powrocie
czekał na mnie bardzo fajny prezent od mojego Samca. Taki prezent, który
sprawił radość i pozwolił docenić majstersztyk ofiarodawcy, który poświęcił na
ten prezent dwa dni swojej pracy. :)
Betka74
28 kwietnia 2014, 11:12Miałaś cudne święta :)
ellysa
27 kwietnia 2014, 15:04chcialabym miec tyle odwagi co Ty,brawo!!!:))))
Agujan
26 kwietnia 2014, 20:18Uśmiech mam dookoła głowy :) Gratuluję :)
inesiaa
26 kwietnia 2014, 18:50Bylas w raju : ) gratuluje odwagi. ..
fasionistar
26 kwietnia 2014, 12:47I masz racje, po cholere ciagle uszczesliwiac swoim kosztem innych, moja rada daz by byc szczesliwa ze soba stad bedziesz czerpac najwiecej sily, ludzie wokol lubia szczesliwych ludzie, uwazam, ze w pewnym sensie nawet sie ich obawiaja/zazdoszcza/czuja nizszosc nad nimi dlatego twoja decyzja zostala 'spokojnie' przyjeta przez ojca i Samca. Brawo za asertywnosc!
elasial
26 kwietnia 2014, 12:37Gratuluję! Odważyłaś się....no no no....