Przez niemal całe życie zmagałam się z nadwagą i otyłością. Jeszcze do niedawna od wagi zależało w 100 % moje samopoczucie. Schudłam - euforia, przytyłam - nieziemski dół. Uwierzcie, to nie był sposób na życie.
Jakiś czas temu poznałam niesamowitą osobę. Wesoła, inteligentna kobieta, roześmiana i zadowolona z siebie. Bardzo zadbana i dobrze ubrana, w dobrej jakości ciuchy. Na oko ważyła więcej ode mnie, miała też zupełnie inną figurę (niska kuleczka). Wyglądała i czuła się bardzo fajnie, jej mąż wydaje się świata poza nią nie widzieć, tworzą bardzo fajną parę.
Wtedy przyszło mi do głowy, że może moja obsesja sprawia, że zamiast cieszyć się życiem, tkwię w domu i albo liczę kalorie jak wariatka, albo zajadam smutki. Dałam spokój, zaczęłam chodzić do fryzjera i kosmetyczki, zadbałam o siebie, kupiłam parę fajnych ciuchów. Poczułam się lepiej ze sobą, wciąż gruba, ale przynajmniej zadbana. Wtedy dojrzałam do zmiany, ale nie podchodzę do tego na zasadzie "Do or die". Zdrowe odżywianie (bez liczenia kalorii), trochę sportu i waga na pewno spadnie. Nie zamierzam ważyć się codziennie ani dramatyzować podczas przestojów. Nie zamierzam zakładać nierealnych celów typu "30 kilo w 15 tygodni". Nie zamierzam się wyniszczać wariackimi dietami (a jakiś czas temu, w desperacji, rozważałam już nawet dietę norweską!). Schudnę, będę zdrowa i sprawna, bo na tym najbardziej mi zależy. Ale bez napinki.
Pamiętajcie, dziewczyny, nie dajmy się zwariować. Małymi krokami do celu!