Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Biegniemy parami, bo samemu żal...


Sam w tym nie widzę wielkiej logiki. Jechać samochodem 9 godzin z dzieciakami, tylko po to by przez 3 godziny dopingować innym. A jednak bardzo chciałem tam być i bardzo jestem z tego wyjazdu zadowolony.

Wyjechaliśmy o 10 rano. Google wskazywało na trzy godziny jazdy w jedną stronę. Z dzieciakami, posiłkiem i ostrożną jazdą wyszło cztery i pół. Zaparkowaliśmy w Berehach Górnych. Szybko minęliśmy przepak i ruszyliśmy pod prąd Rzeźnika. Córka zabrała mi aparat i starała się (z różnym skutkiem) robić zdjęcia schodzącym z góry zawodnikom.

Powoli wchodziliśmy coraz wyżej, starając się przy tym nie blokować drogi biegaczom. Staraliśmy się dopingować ich. Na "schodach" podziwiałem ich za każdy kolejny stopień. Wiem jak bolą zwykłe schody po maratonie. Jak bolą bieszczadzkie stopnie po siedemdziesięciu kilometrach marszobiegu domyślam się po minach biegaczy. Razem z dzieciakami klaskamy wszystkim. Jeden z biegaczy mnie rozpoznaje. Niestety ja nie wiem kto to. To znajomy z Rudawy, Radek E. Przepraszam Radku - ale zupełnie nie mam pamięci do twarzy.

Od pewnego momentu zaczynamy z dzieciakami śpiewać: "Rzeźnik, OTK Rzeźnik". Gaba K. miała rację - najtrudniej zacząć kibicować. Człowiek się martwi, że zrobi z siebie dziwadło. Jak już się zacznie to jest prościej: "W dolinę, ku mecie, medal co tam czeka najdroższy na świecie". Z góry schodzą kolejni zawodnicy. A my wychodzimy ponad drzewa i przed nami otwierają się połoniny. "Biegniemy parami, bo samemu żal, cieszyć się urodą tych bieszczadzkich hal".

Mijamy "Chatkę Puchatka". Ciągle jeszcze z przeciwka pojawiają się zawodnicy. Po kilkuset metrach spotykamy Truskawkę. Jej twarz jest szara. "Wojtek mam dość". Wygląda na wyczerpaną. Próbuję ją zachęcać do dalszej drogi, proponuję ciasto/wodę/cole. "Nie dam rady, żołądek nie trawi". Próbuję małej manipulacji, proszę dzieciaki aby podbiegły i powiedziały "Ciocia, dasz radę". Dzieciaki nie chcą współpracować, zaczynają się zastanawiać (głośno): "A dlaczego?", "A ta Pani to nasza Ciocia?", "A o co chodzi?". Ponownie zrównujemy się z T. Jej partner parska śmiechem słysząc moją rozmowę z dzieciakami. Pomimo zmęczenia T. szybko wyprzedza nas na podejściu do Chatki. To dobrze, że jest w stanie wyprzedzić moje dzieciaki. Krzyczę za nimi: "W dolinę, ku mecie, przed zachodem słońca będziecie tam przecież".

Zawracamy. Schodzimy w dół. Tym razem wyprzedzają nas już tylko nieliczni zawodnicy. Zbliża się godzina siedemnasta - termin zamknięcia przepaku nr.4. Niektórzy jeszcze walczą. Inni rezygnują. Kilka minut po 17 mijamy parę biegaczy siedzącą obok szlaku. "Już dalej się nie dało. Od 10 kilometra z kontuzją. W Cisnej mieliśmy jeszcze dobry czas, w Smereku pół godziny do limitu...". Gratuluję im dotarcia do tego miejsca. Z dzieciakami siadamy na chwilę obok i częstujemy ich urodzinowym ciastem przywiezionym z Kolbuszowej.

Ruszamy dalej. Po kilkunastu minutach ponownie mijamy przepak. Tym razem pusty. Tylko organizatorzy, ratownicy medyczni i dwójka zawodników, którzy tutaj musieli zakończyć bieg. Choć na ścieżce, po drugiej stronie asfaltu, widzę jeszcze dwie osoby wyruszające na Połoninę Caryńską.

Wsiadamy w samochód i na dziesiątą wieczorem wracamy do domu. Dzieciaki wyjątkowo marudne, za to w domu padają jak kłody.

© Fitatu 2005-24. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Serwis stosuje zalecenia i normy Instytutu Żywności i Żywienia.