Prolog.
Czym jest ten bieg? Trudno to określić:
- Jest to bieg organizowany przez Gabrysię Kucharską z okazji jej urodzin.
- Jest to marszobieg drogami i ścieżkami Magurskiego Parku Narodowego.
- „Wycieczka górska z elementami biegu”.
- Spotkanie towarzyskie biegaczy.
- Impreza rodzinna – wspólny wyjazd pozwalający na lepszy kontakt z dziećmi i małżonkiem.
- Chwila wytchnienia od własnych dzieci.
- Relaks biegowy.
- Czas na zastanowienie się nad swoim życiem („przeżycie duchowe”).
Odpowiedzi jest wiele, wszystkie prawdziwe, ale żadna z nich nie jest pełna.
Piątek.
Długo namawiałem Elę na ten wyjazd. W zasadzie namawiałem już rok wcześniej. Wtedy zamiast „na Madonne” pojechaliśmy na odpust do znajomych z sąsiedniej miejscowości. Tym razem namawianie zacząłem dużo wcześniej. I byłem skuteczny.
Wyjechaliśmy po południu. Ela pełna obaw „jak to będzie”. Z całego towarzystwa znała zaledwie kilka osób. Szczególnie niepewna była Tusika, z którym następnego dnia miała zostać na cały dzień. Kto to będzie? Czy się dogadają? Ale Gaba odpisała: „spoko - jeszcze nie udało mi się spotkać nikogo, z kim by się Tusik nie dogadał”.
Jechaliśmy nieco ponad 3 godziny, błądząc nieco po drodze. Na szczęście kupiona na stacji benzynowej mapa wybawiła nas z kłopotów nawigacyjnych. Po ciemku wjechaliśmy w Bartne i wyglądaliśmy domu, w którym mieliśmy zamieszkać. Wąska, bardzo trudna droga i baaaardzo długa wieś. Zastanawiamy się gdzie to może być. W końcu nie ma wątpliwości – na podjeździe pod dom stoi wesoła gromadka dzieci, które wrzeszczą: „Na Bieg do Madonny TO TUTAJ”. Chłopaki przez kilka godzin obserwowali drogę i pilnowali, aby wszyscy trafili we właściwe miejsce.
Witamy się z Gabą. Wręczam Jej własnoręcznie upieczoną szarlotkę (wyłamując się przy tym z tradycji: „Panie przywożą ciasta”. Ale uznałem, że jak „Pan upiecze ciasto” to w sumie nic strasznego się nie stanie).
Czekamy na pozostałych uczestników. Moje dzieciaki są coraz bardziej śpiące. W końcu kładziemy je spać. Gdy tylko położyliśmy dzieci przyjeżdżają następni goście. Dzieci zostają w łóżkach i po chwili zasypiają. A ja idę się przywitać.
Sobota
Sobotni poranek przywitał nas wrzawą dzieciarni. Wspólne śniadanie (kolejna z tradycji) i oczekiwanie na ostatnich uczestników. W końcu przyjeżdżają. Przebierają się w stroje biegowe, a Tusik zostaje przedstawiony Eli. Tym razem Tusik nie biegnie z powodu kontuzji. Zaoferował za to swoją pomoc w opiece nad dziećmi biegaczy.
Wspólnie namawiamy Olę na „bieg” razem z nami. „Nie chcę was spowalniać” – „Tego się nie da spowolnić”. Ola nie ma szans – o tym, że pobiegnie zdecydowano już rok wcześniej:
dex-ter (2010-09-05,00:22): … następnym razem (Ola) się już nie wymiga od wspólnego truchtania, nianię wynajmiemy albo zostawimy Tusika a co! :)
Bazyliszek76 (2010-09-06,19:48): Tylko czy Tusik da radę? :)))))))))
(Tusik „dał radę” – ale nie uprzedzajmy faktów)
Startujemy żegnani przez Elę, Tusika i Dzieciaki. Biegniemy radośnie. Wkrótce zaczyna się droga „pod górę”. Przechodzimy do marszu. „Dlaczego nie powiedzieliście mi, że to wycieczka górska z elementami biegu?”. To Ola, która w końcu uwierzyła w swoje siły. Na zmianę maszerujemy i biegniemy. Jest bardzo gorąco. Ponad 30 stopni w cieniu. Docieramy do pierwszego postoju. Pijemy, częstujemy się ciastem i rozsiadamy się na kamieniach wystających z potoku Zawoja. Przez długi czas nikomu nie chce się ruszyć w dalszą drogę.
W końcu ponawiamy nasz marszobieg. Szybko dochodzimy do kapliczki z Madonną, od której bieg wziął swoją nazwę. Jeden z uczestników biegu, Rafał, dominikanin wyciąga z plecaka „zestaw mszalny” i odprawia Mszę Świętą. W czasie tej mszy gdzieś na ścieżce pojawia się samotny biegacz, który wybrał się na trening. Przygląda się nam z daleka, po czym biegnie dalej. Żartujemy później, że jeżeli zbliżyłby się do nas, to mógłby przeżyć prawdziwy szok na widok naszych strojów. Mieliśmy na sobie koszulki z wszystkich najważniejszych maratonów w Polsce.
Po mszy przebieram się w kąpielówki i idę się ochłodzić w potoku, który przepływa tuż pod kapliczką. Pozostali panowie także się przebierają. A panie nie mają ze sobą strojów kąpielowych. Duże niedopatrzenie. A upał jest ogromny. A woda taka kusząca. Dziewczyny wchodzą do potoku „po kolana”. Po chwili jedna z nich wchodzi „po pas”. Jeszcze chwila i pływa w biegowych ciuchach. Jedna po drugiej nasze koleżanki idą w jej ślady. Razem z Miłoszem wpadamy na pomysł wyścigu pływackiego. Miejsca nie ma zbyt dużo. Wobec tego ustalamy zasady konkurencji – płyniemy na plecach „nogami do przodu”. Za metę będzie służył Ciutek. Płyniemy – Miłosz wygrywa o pół długości stopy.
Wychodzimy z wody, przebieramy się i suszymy. Wyruszamy w dalszą drogę. Oglądamy stare łemkowskie kapliczki i cmentarze. Tu kiedyś były wsie wysiedlone w ramach „Akcji Wisła”. Drewniane domy zostały spalone, a cerkwie i nieliczne domy murowane wysadzone w powietrze. Tylko przydomowe kapliczki pozostały. Zatrzymujemy się często, a nasze postoje są długie. Tak długie, że zniecierpliwiona Ola wyrusza do przodu. Przed biegiem obawiała się, że będzie nas spowalniać, a zamiast tego prowadzi całą grupę! Maszerują z nią przez kilka kilometrów, potem kilka kilometrów z Gabą. Rozmawiamy, opowiadamy o sobie, poznajemy się. Gdzieś w lesie wypatruję małego dzika, który stoi w potoku dosłownie kilka kroków od nas. Inni na drodze wypatrzyli tablice ostrzegawczą: „Zwolnij! Wilki !”. Żartujemy, że w przypadku biegaczy tablica ta oznacza zachętę do dokarmiania..
W końcu po ponad 8 godzinach docieramy do mety. Tam czekają na nas dzieciaki. Razem z Tusikiem przygotowały dla nas niespodziankę. Przybiegają do nas i wszyscy razem trzymając się za ręce przebiegamy linię mety.
Gdy my „biegliśmy” nasze dzieci także miały dzień pełen wrażeń. Zadbali o to Ela i Tusik. Tusik wykorzystał materiały, które pozostały mu po Osiedlowym Biegu na 1 Milę. Oprócz tego dzieci miały konkurs rysunkowy oraz liczne inne rozrywki. O tej części imprezy najlepiej opowiedział sam Tusik: http://www.forrest-limanowa.pl/aktualnosci,124.html
Wieczorem rozpaliliśmy ognisko. Przy ogniu Gabrysia Kucharska dekorowała dzieci za udział w biegu dziecięcym. Pierwsze medale „dorosłe” trafiły do Eli i Tusika – jako podziękowanie za ich pracę. Tutaj zmieniła się zasada dekoracji. Osoba, która dostała medal dekorowała następnego w kolejce. Uśmiech z jakim Ela wręczał medal Tusikowi wskazywał, że doskonale ze sobą współpracowali. A brawa jakie dostali od dzieci oraz uśmiechy na dziecięcych twarzach najlepiej pokazują jak zostali ocenieni przez „podopiecznych”. Potem piękne medale dostali pozostali uczestnicy.
Pora była już późna. Czas było położyć dzieci spać. Mój synek koniecznie chciał spać z medalem pod poduszką. Gdy dzieci zasnęły wymknąłem się jeszcze na chwilę na ognisko, aby wysłuchać całej serii dowcipów o Chucku Norisie (to w wykonaniu dzieci, które męczyły Gabę) oraz o niedźwiedziu, wiewiórce i lisiczce (w wykonaniu Gaby). Potem wysłuchałem jeszcze kilku piosenek zaśpiewanych przez Gabę i udałem się na spoczynek.
Niedziela
Następnego dnia wybraliśmy się wszyscy oprócz kontuzjowanego Tusika na Magurę Wątkowską. Mój synek znalazł sobie "kawał kija" i przez większą część drogi uderzał tym kijem we wszystkie mijane kamienie i korzenie. Z tyłu obserwował to rozbawiony Rafał. Gdy Ela próbowała przerwać małemu zabawę Rafał zaprotestował: „Zostaw mu ten kij – On już z dziesięć smoków ubił”. Po kolejnych dziesięciu smokach mały uznał, że zwyciężył i nie ma po co męczyć się dłużej. Dalszą drogę przebył na moich rękach.
Na Magurze Wątkowskiej Rafał odprawił kolejną Mszę Świętą. Zaraz po mszy musiał szybko wracać do Bartnego i dalej do Warszawy. Nie obyło się bez gorących pożegnań. Bardzo gorących. Istniało realne niebezpieczeństwo, że „wujek Rafał” załamie się pod „górą” tulących się do Niego dzieci. Rafał ruszył szybko w dół, a pozostali wracali wolno, delektując się rosnącymi przy szlaku jeżynami.
Po powrocie do „bazy” Tomek poprowadził pokazowy trening karate. Z córeczką przebraliśmy się w kimona, synka przepasałem pasem. Ćwiczyliśmy wspólnie: Tomek, ja, dzieciaki Tomka, moje i Gaby. Pozostali obserwowali rozbawieni. Szczególną radość widzów powodował mój Benek – który ambitnie ćwiczył ze wszystkimi. Po zakończeniu treningu zaczęła się część pokazowa. Tomek wykonał KATA (układ ruchów) z BO (kijem), TONFĄ (pałka z porzeczką) i SAI (szpikulcem). Razem z Gabrysią próbowaliśmy wykonać podstawowe kata z karate. Już po fakcie Tomek przypomniał mi, że w KATA ważna jest nie tylko kolejność ruchów, ale także prawidłowa postawa. Niestety pamiętałem sekwencję, pamiętałem strefy uderzeń, pamiętałem nawet o KIAI (okrzyku). A o prawidłowej pozycji niestety zapominałem. Potem jeszcze chwilkę „walczyłem” z Tomkiem. Tu wmieszał się mój synek, który przybiegł ratować tatusia i wyraźnie dał nam do zrozumienia, że on sobie nie życzy abyśmy się bili.
Epilog.
A potem nadszedł czas rozstania. Cytując Gabę: „Rozpacz pożegnania i powrót do domów.”. Moje dzieci wielokrotnie upewniały się, że za rok przyjedziemy do Bartnego. A Ela, którą wcześniej musiałem długo przekonywać do wyjazdu potwierdziła:
- „Za rok przyjedziemy.”
Ale postawiła dodatkowy warunek:
- „Tylko tym razem wyjedziemy dużo wcześniej, tak aby do Bartnego przyjechać rano i pomóc Gabie w przygotowaniach do imprezy”.
A potem kolejny:
- „I trzeba koniecznie namówić Tusika, aby za rok znowu razem ze mną opiekował się dziećmi”.
Gerhard1977
1 września 2011, 14:34Skąd Ona ich znała - nie pytałem. Ja poznałem Ją (jak i sporą część innych zaproszonych) przez internet (konkretnie: maratonypolskie.pl) za wyjątkiem Shenga - którego poznałem tutaj.. Spotykaliśmy się przy okazji różnych biegów. Tych których nie znałem wcześniej poznałem na tym biegu. Ale za dobór gości odpowiadała organizatorka. A jadyną osobą nie biegająca była moja żona.
mate1
31 sierpnia 2011, 16:18Widze że świetna impra i wszyscy cudownie się bawili. Gdzie ty taką zgraną paczkę znalazłeś??? Nie mów, że to wszystko znajomości z imprez biegowych???