Kolejne Mistrzostwa Kolbuszowej za mną. Z powodu obowiązków rodzinnych uczestniczyłem w nich tylko częściowo. To znaczy "zaliczyłem" to co naprawdę ważne: cztery etapy i obiad.
Nie będe więc pisał o atmosferze w bazie, oczekiwaniu na wyniki oraz innych dodatkowych atrakcjach(były).
Nie będe nawet pisał o dyskusjach po wywieszeniu wyników (a jak wszystkim wiadomo, dyskusja na temat wyników jest ważnym elementem każdej imprezy. Można zaryzykować twierdzenie, że wyzwala nawet wiecej emocji niż same etapy).
Postaram się skupić na moim uczestnictwie w leśnej rywalizacji. Niestety ostatnie dni przed imprezą były dla mnie bardzo męczące - brakowało mi snu z powodu różnych obowiazków, na które czas potrafiłem znaleźć dopiero późnymi wieczorami. Wtedy gdy dzieci już poszły spać. W efekcie ziewałem na wszystkich etapach.
Noc pierwsza.
Etap I. "Zakręcenie". (etapy nazywały się inaczej - ale moim zdaniem "moje" nazwy są lepsze).
Mapa prezentowała się prosto - dwa koncentryczne koła - jedno z nich podzielona na wycinki. Treść mapy należało poobracać tak, aby wszystko się zgadzało. Czyli kalkowanie mapy w celu otrzymania czytelnej wersji. Nie znoszę kalkowania, więc postanowiłem mimo wszystko pójść w las z "oryginalną" mapą. To był błąd, z którego szybko zdałaem sobie sprawę. Na szczęscie po kilku kwadransach błądzenia trafiłem na równie "pobłądzonego" Juniora. On miał rozrysowaną mapę, ale bardzo słabą latarkę. Ja natomiast miałem dwie mocne latarki, świeżo po wymianie baterii. Wspólnie znaleźliśmy kilka punktów i wróciłem na metę. "Mój" junior pobiegł jeszcze na 2 inne punkty - ale mi się już nie chciało biegać.
Dzień.
Etap II (1 dzienny). "Motyla noga".
Przykład etapu typu "MOS" (*). Etap wymagał przejścia trasy w określonej kolejności, zaplanowanej przez budowniczego. Jakikolwiek błąd w rozpoznaniu terenu gwarantował całkowite i nieuchronne zagubienie się. Wycinki z mapą zostały celowo zubożone - i na większości z nich znajdowały się tylko rowy i przepusty. Drogi i przecinki w terenie się nie zgadzały nawet na tych nielicznych wycinkach na których były zaznaczone. Sprawdzanie układu rowów na każdym przepuście (min 100m w każdą stronę) powodowało ogromne stary czasu. Wystartowałem z drugą minutą startową. Przeszedłem jakieś 150 metrów i trafiłem na pierwszy punkt kontrolny. Tylko który to wycinek? W zależnosci od odpowiedzi należy iść na wschód, zachód, północ, południe lub południowy wschód (wszystkie pośrednie kierunki też były możliwe). Może to 7? Aby to sprawdzić należy pójść 100 metrów w lewo. W strumienu leżał szkielet jakiegoś jelenia czy innej sarny - ale teren się nie zgadzał. Powrót do punktu kontrolnego. W tym czasie jest już tam kilka osób. może to wycinek 6? Jest droga, jest przecinka, jest strumień i jest rozmyty przepust. Tylko "drogi wyjścia" z wycinka ("są to elementy WYRAŹNIE widoczne w terenie) nie ma. Razem z Markiem i Justyną sprawdzamy "drogę". Nie ma. Może to wycinek 11? Sprawdzmy 100 metrów w prawo. Nic się nie zgadza. W tym czasie na PK pojawiło się już kilkadziesiąt osób. Może to 3? wtedy idąc drogą prosto za 100 metrów trafimy na kolejny rów i kolejny przepust. Po przejściu 150 metrów nie widać żadnego przepustu. Więc to nie 3. Kolejny powrót na PK. Jestem tu już prawie godzinę. Są ze mną już WSZYSCY uczestnicy imprezy. Podejmuję dramatyczną decyzje. ZAKŁADAM (na podstawie plam na słońcu i koniunkcji Marsa z Jowiszem), że jest to wycinek 6. "Drogi wyjścia" nie ma, ale ja ustawie kompas i pójdę na azymut, tak jakby była. Albo trafię i wygram, albo będę ostatni. I w tym momencie nadchodzi Mirek (jeden z organizatorów). Patrzy na przerażony tłum ze śmiechem. "Już nie mogę patrzeć jak się kotłujecie. Trochę wam pomogę. Ten wycinek to 6". "NIEMOŻLIWE, tu nie ma drogi". Mirek wskazuje ręką na JEDNOLITĄ ścianę lasu: "Jak to nie ma? Popatrzcie dobrze, o tutaj jest.". Tłum ryczy zaskoczony: "GDZIEEEEE?? ". Mirek przykuca jak za grubszą potrzebą i mówi: "O jak się tak przykucnie - to widać prześwity miedzy drzewami". Wszyscy błyskawicznie potwierdzają PK 6 i wielkim tłumem ciągną na drogę, której nie ma. Azymut, który już wcześniej ustaliłem - zgadza się. Po kilkuset metrach kolejne PK. Tylko, że teraz WSZĘDZIE widzę przecinki w sensie Mirka. Jak się przykucnie - to przecinka będzie.. Reszta etapu jest milczeniem...
(*)"MOS" (maksymalna odległość stowarzysza). Jak tłumaczył Mirek: jak teren jest @##$$%^%^ i się nie zgadza, to się pisze "MOS".
Wniosek "MOS" to "teren @#$%^&" i aby nie używać brzydkich słów mówimy krótko: "MOS"
Etap III "Tetris"
Tutaj wyjątkowo nazwa sie zgadza z moimi odczuciami. Z klocków tetrisa należało ułożyć mapę. Znowu kalka. Postanawiam znowu pójść z Markiem i Justyną. Od startu ściśle współpracujemy. Marek rozrysowywuje mapę, a ja odpędzam od Niego komary. Całe ramiona ma w bąblach - ale dzięki mojej pomocy może skupić się na mapie - a ja nie muszę męczyć się z kalką. Taką współpracę to ja rozumiem!!
Etap przebiegał dokładnie tak jak rozgrywka w tetrisa. Na początku wszystko pasowało idealnie, a potem zaczynało brakować czasu. Trzeba było reagować coraz szybciej i pojawiły się błędy. Kolejne klocki spadają coraz szybciej (jest coraz miej czasu) i towrzystwo przyspiesza.
W końcu decyzja - na metę. Tu okazuje się, że Mirek zrobił ciekwy wynalazek - Mapy TS i TJ są bardzo podobne, jednak są między nimi drobne różnice. Gdy jakiś Junior szedł z TSem powodowało to mnóstwo nieporozumień. Niektórzy do samej mety się nie zorientowali..
Noc druga.
Etap IV. "Hobbit czyli tam i z powrotem".
Bardzo przyjemny i stosunkowo prosty etap. Wyraźny układ dróg w postaci "szkieletu śledzia" oraz duże, pełne wycinki do dopasowania. Należało jednak podjąć strategiczną decyzje - czy pomiędzy poszczególnymi PK przemieszczać się po "ościach i kręgosłupie śledzia" nadrabiając łącznie jakieś 2-3 km trasy, czy może jednak pomiędzy poszczegónymi wycinkami poruszać się na azymut? Oszczedzało się w ten sposób mnóstwo chodzenia. Idąc natomiast po "ościach" kosztem dłuższych przemarszy, licząc kroki trafiało się idealnie w punkt. Razem z Markiem i Justyną (znowu!!) oraz Kasią i Marzeną wybralismy opcje "daleko, ale pewnie". Kasia protestowała, ale my nie daliśmy się namówić na długie azymuty. Wpadając lekko w limit spóźnień w komplecie i z kompletem PK dotarliśmy do mety.
Podsumowując:
Etapy były ciekawe i w większości przyjemne. Wyjątek etap "Motyla". Na pewno był ciekawy - ale przyjemny to już raczej nie. Był ekstremalnie trudny i prawdopodobnie bez pomocy Mirka większość uczestników znalazłaby tylko dwa punkty: 1 i ostatni. Nie lubię przerysowywać mapy - wiec w ten sposób będe usprawiedliwiał swoje słabe wyniki na etapie 1 i 3. Trzy etapy tramwaiłem sie z Justyną i Markiem - co jest nietypowe jak na mnie. Ale chodziło mi się z Nimi wyjątkowo przyjemnie i chciałbym tutaj podziękować im za mile spędzony czas.