W ogóle ten dzień jest pod znakiem trawy ;) O 9. już kosiarki w ruch poszły, zagłuszając inny zagłuszacz. Dobrze, że wstaję o siódmej, by mieć pewność, iż plan minimum wyrobię i wyrabiam dla ścisłości.
Najpierw szóstka Weidera (dzień 11.), czyli 3 serie po dziesięć powtórzeń. Po jej wykonaniu śniadanie, na które składały się dwie kanapki pieczywa chrupkiego z sałatką wiosenną i śliwkami plus kawa (no po prostu nie mogło być inaczej). Po wszamaniu i odczekaniu około 30 minut, co by nie spowodować powrotu pokarmu do miejsca startu, przystąpiłam do zestawu 40. minutowego (choć właściwie 45).
Wczoraj, tak z ciekawości, sprawdziłam na kalkulatorze wysiłku ile dzięki temu (mniej więcej) spalam kalorii (nie wiedząc dokładnie czy zaznaczyć opcję gimnastyka lekka czy rekreacyjna, ale stwierdziła, że lekka to raczej nie jest, więc...). Zgodnie z tym co internetowy pomocnik wskazuje to około 315 kalorii znika z moim wysiłkiem, czyli pierwsze śniadanie z hakiem (chyba).
Drugie śniadanie to taka zakamuflowana bomba kaloryczna. Jeśli się mylę, to mnie poprawcie. Otóż składało się na nie: płatki musli orzechowe, żurawina, jeden średni banan i miód wielokwiatowy, a wszystko oblane sporą ilością maślanki. Może jednak mam skrzywioną percepcję w tym zakresie. Być może...