Osobiście nie mam wyrobionego zdania w tym temacie, bo nigdy nie wytrwałam do końca. Wymiękałam (po prostu) przez monotematyczność tych ćwiczeń, gdzieś przy czwartym, piątym dniu, czyli praktycznie na starcie. Myślę, że spotkania z Weiderem nie przemienią się w wielką (niedozgonną) miłości, ale być może "kaloryferek" (wiem, przeginam. Na takie efekty nie mogę się nastawiać.) pozostanie...
Moja twarz nadal pozostaje prawostronnie spuchnięta...czas odmierzam Dalacinem. Ból jest do zniesienia (ba, wmawiam sobie, że go nie ma, bo jak mawiał mój trener ból to fikcja). Nie jest źle, jest nawet (w miarę) dobrze.
Dobra, schodzę na poziom podłogi pobaraszkować z Weiderem. Miłego dnia wszystkim czytającym (i nie czytającym) moje bredzenie życzę :)
Cailina
14 sierpnia 2011, 10:47ostanio wszystkie powracaja do Weidera...moze i ja sie skusze;-).