W zeszłym tygodniu chora byłam, to i jeść się nie chciało, ale diety w ogóle nie trzymałam, dziennie jak przeliczyłam 400 - 600 kcal, zdecydowanie za mało, same kanapki z czosnkiem połykałam. Dalej się trochę źle czuję, ale już wróciłam do diety i ćwiczeń (w zeszłym tygodniu zastój od wtorku).
Wczoraj byłam pierwszy raz na siłowni. Chociaż lubię ćwiczyć w domu, ale warunki mi nie pozwalają (mieszkam w bloku, w pokoju z koleżanką ze studiów). Najpierw godzina ćwiczeń z trenerem (jak na pierwszy raz super poszło, power mocno) i ważyłam się na ich wadze. 56,5 kg:D szczęście! Tylko tłuszczu sporo 27%, co mnie martwi bardziej. Ale nie da się i redukować i mięśni nabierać. Później godzina bieźni i godzina ćwiczeń na maszynach. Wyszłam z mega-powerem. Dzisiaj znowu się wybrałam i, co tu dużo mówić, dramat, dramat, dramat. Pompki nie byłam w stanie zrobić i jeszcze mam obsesję, że wszyscy się na mnie patrzą. No to z powrotem na bieżnię. Pół godziny i rozglądałam się za jakąś odmianą. Chciałam hantle złapać i przysiada, wykroki porobić, ale w tej strefie sami pakerzy ładowali, to bałam się tam podejść. I głupia, się onieśmieliłam.
Dzisiaj sama tortille kukurydziano-pszenne zrobiłam (mąka pełnoziarnista). Ogólnie dieta na redukcji 1000-1200 kcal, białko rano i wieczorem. Jak dojadę do 54 kg, to zwiększę ilość kcal, trochę mięśnie pomodelować, bo na tym mi teraz bardziej zależy, tłuszczu się pozbyć, a później dochudnąć do 50kg. Jak mi się uda, to teraz już na bank tatuaż sobie zrobię.
Jutro 10.00 zajęcia grupowe, to może znowu się przekonam. A ze sztangami powalczę, jak zaciągnę jakiegoś chłopa, żeby mi samej tam nie było głupio;)
Ale mam ochotę na pizzę.