Bilans: 7365746378438 kcal.
W czym? Oto i moja kompulsywna kolacja:
- 100 g twarogu chudego z pomidorkami koktajlowymi i oliwkami, dwa wafle ryżowe (plan był taki, żeby na tym skończyć)
- jogurt naturalny z orzechami włoskimi
- chałka z masłem
- dwie miski płatków Nestle LION z mlekiem
- kawałek jabłecznika
- jeden michałek
- czekolada nusbaisser
- DLACZEGO TO ZROBIŁAM?
- nie wiem.
- Jak już jadłam czekoladę to brzuch nie dawał rady. Po prostu nie mogłam, a zrobiłam to mimo wszystko.
Dziś - śniadanie spoko. Po powrocie z uczelni:
- kawał jabłecznika
- chałka
- dwie miski płatków z mlekiem
- dwa michałki
- 3 ciastka z ziarnami
- trochę mozzarelli i oliwek ciemnych, wafle ryżowe i kawałek chleba.
Ostatnio też pisałam wtedy, kiedy miałam kompuls, więc chyba i tak spoko skoro było to 3 listopada. To nie znaczy, że już uważam że wszystko ze mną okej. Nie jest okej. Bo nie jest normalne zjeść tyle na raz i potem nie móc się podnieść. Ale powiedzmy sobie, że zrobiłam postęp. Bo nie mam napadów co wieczór albo co drugi.
Może mój organizm potrzebował tych słodyczy? I tych węglowodanów?
W świecie kulturystki można by to nazwać "ładowaniem" węglowodanami:P Oczywiście w tym nie chodzi o żarcie czekolady tylko węgli złożonych, ale pośmiać się można.
Na razie nie mam momentu załamania, a raczej moment rozmyślania. Rzekłabym nawet, że chyba się NAŁADOWAŁAM i już nie mam ochoty na to wszystko. Nie mam tych wielkich wyrzutów sumienia co zwykle. Trochę czuję się jak idiotka, że można tyle zjeść ale na spokojnie przyjęłam ten stan rzeczy. Stało się. Pracuję dalej.
Jeszcze jeden tylko wniosek - jakie uczucie towarzyszyło mi przy objadaniu się wczoraj i dziś?
- dziś okropne zdenerwowanie z powodu uczelni, zostaliśmy zmieszani z błotem po same uszy i niestety przed pacjentami wypadliśmy kiepsko - taki kubeł zimnej wody na łeb (niestety raz pod wozem raz na wozie)
- wczoraj wczoraj wczoraj - tyle się dzieje ostatnio, że moja głowa nie ma w ogóle odpoczynku, ciągle na wysokich obrotach - zmęczenie i kompletny relaks z myślą, że na kolejny dzień nie muszę się przygotowywać; myślę, że to był właśnie ten relaks, który kompletnie mnie wyluzował i dał poczucie, że "cały czas byłaś na 100% to teraz spraw sobie nagrodę"; i jadłam na stojąco ten biały ser bo marzyłam tylko o kąpieli i łóżku.
CZAS COŚ ZMIENIĆ. COŚ JESZCZE. Bo cały czas coś zmieniam i ulepszam i dodaje.
1. Nie należy jeść w chwili zdenerwowania nigdy ale to przenigdy tego nie rób. Kiedy jesteś rozdrażniona i zła - przeczekaj, uspokój się i doprowadź się do stanu rzeczy sprzed tego uczucia. Jedz zawsze na spokojnie. Na spokojnie w swojej głowie i ze spokojną psychiką. Bo nie Ty wtedy jesz tylko Twój brzuch. I to brzuch decyduje ile zjadasz. Jeśli dobrze się wsłuchasz, to żołądek nie pozwoli zjeść Ci takiej ilości jedzenia, od której czujesz się fatalnie.
Wiecie, że ja jem często sama. Kiedy jem w towarzystwie nie skupiam się na talerzu i zjadam więcej a kiedy jestem tylko ja i posiłek to zjadam tak jak należy.
2. Miało być drugie, ale chyba za bardzo rozpisałam się na pierwsze. Będzie w kolejnym wpisie (jeśli mi się przypomni).
breatheme
27 listopada 2013, 13:01Kiedyś także męczył mnie ten problem. Jak kubeł zimnej wody podziałało na mnie przeczytanie pewnej książki (reportażu) na temat życia mieszkańców Korei Północnej i wszechobecnym głodzie. Bardzo mocno mną wstrząsnęło. Teraz zdecydowanie baczniej zwracam uwagę na to co robię z jedzeniem i chyba mam do niego większy "szacunek".