Minął 7 dzień. Czyli jeden tydzień mam już za sobą. Jeszcze tylko pięć. Nie wiem jak ja to zniosę, ale staram się.
Sesja za pasem, więc zaczyna się straszny młyn. Sama nie wiem w co ręce włożyć. Dlatego też i z dietą kiepsko, bo nie mam czasu sama wybierać menu. Na obiady chodzę do cioci, bo smacznie i domowo i nie trzeba się narabiać. Takim właśnie sposobem dziś było spaghetti. Staram się jednak chociaż ograniczać porcje, żeby tylko nie przytyć. Jak tylko skończy się sesja (czyli koło połowy lutego) przejdę na jakąś bardziej wybiórczą dietkę. Póki co MŻ.
Cieszę się jednak, że udaje mi się nie poddawać z ćwiczeniami i choć może nie są jakieś mega męczące, to jednak czuję się lepiej.
Jutro zaliczenie z zarządzania. Blee. Ale dam radę! Muszę!
Pozdrawiam!
P.S. Już się nie mogę doczekać soboty i ważenia... Jestem ciekawa, czy jedząc normalnie, ale regularnie ćwicząc, da się zrzucić jakieś dekagramy...